Выбрать главу

Wraz ze wzmagającym się wiatrem niebo zasnuły grube, szare chmury, które nieprzerwanym potokiem płynęli na północ Sithas przyglądał się im nieufnie, jako że zima zazwyczaj była w Silvanoście okresem porywistych burz. Liczne wichury, które często trwały całymi dniami, nadciągały znad Oceanu Courrain i przetaczały się przez królestwo elfów. Wichry i deszcze zamykały mieszkańców we wnętrzach domów, podczas gdy słońce pojawiało się zaledwie raz na dwa lub trzy tygodnie. Podczas gdy wiejskie okolice Silvanostu cierpiały podczas kolejnych zim, stolicę chroniły utkane przez kapłanów E’li czary. Ich zaklęcia przeganiały szalejącą pogodę ku zachodnim górom, jednak wygłaszanie magicznych formuł podczas każdej kolejnej burzy było dla kapłanów ciężka, próbą.

Dunbarth — jak przystało na ambasadora — ze spokojem przyjmował niewygody podróży, choć jego młody sekretarz nie wydawał się specjalnie szczęśliwy. Krasnolud przyciskał do piersi swą księgę, podczas gdy kolor jego twarzy zmieniał się ze śniadego w blady, aż w końcu sial się lekko zielonkawy.

— Obecny tutaj Drollo nie znosi wody — wyjaśnił z rozbawieniem w oczach Dunbarth. — Nawet w czasie kąpieli zamyka oczy!

— Mój panie! — zaprotestował sekretarz.

— Nie obawiaj się, mistrzu Drollo — rzekł Sithas. — Trzeba by znacznie silniejszego wichru, aby przewrócić łódź tych rozmiarów.

Mistrz barki zatrąbił na swym rogu kolejny rozkaz i żółw posłusznie obrócił barkę. Strażnicy lorda Dunbartha. Dodzwaniając zbroją, odbijali się od jednego nadburcia do drugiego, a krasnolud/kir konie rżały i dreptały po barce, podczas gdy pokład bezustannie usuwał się im spod nóg. Potężny żółw uderzył skorupą o dziób promu i pchnął go w kierunku doków. Czekające na brzegu elfy ściągnęły barkę długimi kijami. Z krótkim, solidnym uderzeniem barka przybiła do brzegu rzeki.

Chwilę później opuszczono rampę i żołnierze Thorbardinu zbili się w gromadę, by wspólnie wymaszerować na suchy ląd. Po pełnej niedogodności podróży krasnoludy wyglądały dość niechlujnie. Przytroczone do ich hełmów pióropusze zostały połamane, peleryny były brudne od licznych upadków do pokładowego ścieku, zbroje nosiły ślady zadrapań, jednak szesnastu wojowników z niebywałą wręcz godnością zarzuciło na ramiona swe wojenne topory i zeszło po rampie na stały ląd. Konie zostały ponownie przywiązane do powozu i przy wtórze biczy pociągnęły karocę ku rampie.

W miarę jak przemierzali ulice Silvanostu, zaczął siąpić deszcz. Uchylając zasłony, Dunbarth wyjrzał przez okno na osławioną stolicę elfów. Białe wieże lśniły nawet na tle ponurego, szarego nieba. Szczyty dwóch najwyższych budynków — Wieży Gwiazd i Pałacu Quinari — spowijały gęste, skłębione chmury. Rozdziawiwszy usta niczym zadziwione dziecko, Dunbarth podziwiał misternej roboty magicznie ukształtowane ogrody, pełną wdzięku architekturę i niemalże muzyczną harmonię zaklętą w widokach Silvanostu. W końcu jednak zaciągnął zasłony, chroniąc się przed kolejnymi falami deszczu, i skierował swą uwagę na Sithasa.

— Wiadomo mi, że jesteś następcą Mówcy Gwiazd, jednak dlaczego tobie właśnie przypadła rola powitania mnie, szlachetny Sithasie? — spytał dyplomatycznie. — Czyż nie jest w zwyczaju, aby to młodszy syn przyjmował zagranicznych ambasadorów’?

— W Silvanoście nie ma młodszego syna — odparł cicho Sithas.

Dunbarth wygładził szarą brodę. — Wybacz, książę, ale powiedziano mi, że Mówca ma dwóch synów.

Sithas poprawił fałdy zmoczonej deszczem szaty.

— Mam bliźniaczego brata; zaledwie kilka minut młodszego ode mnie. Ma na imię Kith-Kanan. — Wymówienie na głos imienia brata było dla Sithasa dziwną rzeczą. Choć myśli o bliźniaku rzadko opuszczały jego umysł, minęło już wiele czasu, odkąd zmuszony był wymówić jego imię. Teraz w myślach powtórzył jej jeszcze raz: Kith-Kanan.

— ... bliźnięta są doprawdy niezwykle rzadko spotykane wśród elfów — rzekł Dunbarth. Sithas z trudem skupił się na rozmowie. — Wśród ludzi nie wydają się natomiast rzadkością. — Dunbarth spuścił wzrok. — Gdzie zatem jest twój brat, synu Mówcy? — spytał z powagą.

— Popadł w niełaskę. — Twarz Dunbartha wyrażała jedynie pełne uprzejmości skupienie. Sithas wziął głęboki oddech. — Czy dobrze znasz ludzi? — spytał, chcąc zmienić temat rozmowy.

— Jako emisariusz odbyłem kilka podróży na dwór Ergothu. Wielokrotnie rozmawiałem tam z ludźmi na temat kursów walutowych obowiązujących przy sprzedaży surowego żelaza, miedzi, cyny... ale to stara historia. — Dunbarth pochylił się w kierunku Sithasa. — Mądrą osobą jest ten, kto dwukrotnie słucha tego, co mówią mu ludzie — rzekł, zniżając głos. — Ich dwulicowość nie zna granic.

— Zapamiętam twe słowa — odparł Sithas.

Z chwilą gdy powóz dotarł do pałacu, burza rozpętała się na dobre. Nie towarzyszyły jej jednak błyskawice czy grzmoty piorunów, a tylko wirujący, zawodzący wicher rozlewał ponad miastem kolejne fale rzęsistego deszczu. Powóz zatrzymał się nieopodal północnego portyku, który dawał schronienie przed wiatrem i deszczem. Tam w strugach wody czekała już cała armia służących, gotowa, by pomóc ambasadorowi Thorbardinu uporać się z jego bagażami. Lord Dunbarth zszedł z żelaznych schodków, powiewając na wietrze szkarłatną peleryną. Chwilę później uchylił swojego ekstrawaganckiego kapelusza przed stłoczoną gromadą służby.

— Mój panie, sądzę, że powinniśmy przełożyć grzeczności na później — rzekł Sithas, starając się przekrzyczeć wiatr. — Zdaje się, że deszczowa pora nadeszła w tym roku znacznie wcześniej.

— Jak sobie życzysz, szlachetny książę — ryknął Dunbarth.

Stankathan czekał na przybycie krasnoludzkiego ambasadora i towarzyszącego mu księcia wewnątrz pałacu. Widząc, że przybyli, pokłonił się nisko i rzekł:

— Znakomity panie, jeśli zechcesz pójść ze mną, pokażę ci twoje komnaty.

— Prowadź zatem! — rzekł dostojnym głosem Dunbarth Tuz za jego piecami przemoknięty do suchej nitki Drollo kichnął siarczyście.

Parter północnego skrzydła pałacu był prawdziwą kolekcją dzid sztuki zgromadzonych przez lady Nirakinę. Delikatne i na pozór żywe posągi Morvintasa, barwne arrasy kobiet E’li, ukształtowane czarami rośliny kapłana Jin Falirusa — wszystko to przydawało północnemu skrzydłu nieziemskiego piękna. Podczas gdy ambasador wraz ze swą eskortą przemierzali pałacowe korytarze, służący dyskretnie czyścili za nimi marmurową posadzkę, wycierając pozostawione na niej błoto i wodę.

Dunbarth i jego towarzysze zostali zakwaterowani na trzecim piętrze północnego skrzydła. Przestronne i widne komnaty z najdelikatniejszymi firanami, mozaikowymi podłogami w kolorach złota i morskiej zieleni w niczym nie przypominały królestwa Thorbardinu. Ambasador przystanął na chwilę, by przyjrzeć się zawieszonej nad jego łożem, długiej na dwie stopy rzeźbie gołębia. Kiedy Drollo postawił na łóżku bagaże Dunbartha, skrzydła gołębia zaczęły poruszać się leniwie, wzbudzając tym samym delikatny, przyjemny wietrzyk.

— Na Reorksa! — wykrzyknął sekretarz, podczas gdy Dunbarth wybuchnął serdecznym śmiechem.

— Jeden z pomniejszych czarów — pospiesznie wyjaśnił Stankathan. — Uaktywnia się, gdy cokolwiek lub ktokolwiek spocznie na łożu. Jeśli to przeszkadza waszej lordowskiej mości, natychmiast nakażę to zmienić.

— Nie, nie. To całkiem ciekawe — odparł radośnie Dunbarth.

— Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebował, panie, po prostu zadzwoń dzwonkiem — — rzeki Stankathan.

Po tych słowach elfy wycofały się z komnaty. Na korytarzu, tuż za zamkniętymi drzwiami, Stankathan spytał, kiedy oczekiwano przybycia delegacji ludzi.