Выбрать главу

Kith-Kanan obudził się ze świadomością, że jest mu zimno, spróbował się poruszyć, jednak Anaya z lewej, a Mackeli z prawej strony przyciskali go do ziemi. Choć jeszcze chwilę temu wszyscy pogrążeni byli we śnie, potrzeba ciepła sprawiła, ze cała trójka tuliła się teraz do siebie.. Wszędzie dookoła nich piętrzyły się futra i kiedy Kith-Kanan otworzył oczy, zauważył, że wewnątrz drzewa leżało przeszło pół stopy świeżego, białego puchu. Padający śnieg ugasił drewno w palenisku i otulił sobą śpiącą trójkę.

— Obudźcie się — szepnął niewyraźnie. Widząc, że żadne z nich nawet nie drgnęło, Kith-Kanan pogłaskał delikatnie policzek żony. Kagonesti odetchnęła gwałtownie, po czym przewróciła się na drugi bok, odwracając się do niego plecami. Chwilę później książę spróbował obudzić Mackeliego, jednak w odpowiedzi chłopiec zaczął tylko donośnie chrapać.

— Na Astarina — mruknął młodzieniec. Chłód najwyraźniej przytępił ich zmysły. Musi rozpalić ognisko.

Zdrętwiały podźwignął się z ziemi, strzepując z nóg warstwę świeżego śniegu i wypuszczając z ust długi obłok pary. W jednym ze stojących po przeciwnej stronie drzewa plecionych koszy była sucha podpałka. Gołymi rękoma Kith-Kanan odgarnął zalegającą w palenisku warstwę śniegu, po czym ułożył na zimnych kamieniach kilka wyschniętych gałązek i warstwę korowych strużyn. Za pomocą krzemienia i krzesiwa podpałka wkrótce zajęła się słabym płomieniem. Kith-Kanan rozdmuchał go i niebawem we wnętrzu drzewa pojawił się trzaskający radośnie ogień.

Przestało sypać, jednak widoczny w kominie skrawek nieba zdawał się szary i nie wróżył niczego dobrego. Ociągając się, książę otworzył drewniane drzwi, odgarniając grubą na dwie stopy warstwę śniegu, którą podmuchy wiatru zgromadziły wokół pnia.

## niedawno dominowały zieleń i brąz, były jedynie szarość i wszechobecna biel. Na całej szerokości polany rozciągał się niczym niezmącony, śnieżny dywan. Wszelkie niedoskonałości ziemi zniknęły nagle pod miękkim, białym kocem.

Uwagę księcia przykuło donośne posapywanie. Młodzieniec obszedł masywny pień drzewa i ujrzał skulonego w swej lichej kryjówce nieszczęśliwego Arcuballisa. — To nie to co twoja ciepła stajnia w Silvanoście, prawda, stary przyjacielu? — zwrócił się do stworzenia. Odpiął ogłowie gryfa i wyprowadził zziębnięte zwierzę z wnętrza drzewa.

— Leć, druhu. Ogrzej się i wróć. — Arcuballis poczyni! do przodu kilka niepewnych kroków. — Idź. Wszystko jest w porządku.

Jak gdyby rozumiejąc jego słowa, gryf rozwinął skrzydła i wzbił się w powietrze. Trzykrotnie okrążył polanę, po czym zniknął w wiszących nisko nad ziemią szarych chmurach.

Kith-Kanan obejrzał jelenie udźce, które dzień wcześniej powiesił na dworze. Oba były mocno zmrożone. Po chwili zastanowienia odwiązał jeden z nich i zarzucił na ramię.

Wróciwszy do wnętrza drzewa, zastał w nim przyjemne ciepło. Anaya i Mackeli leżeli przytuleni do siebie niczym ściśnięte w szufladzie łyżeczki. Kith-Kanan uśmiechnął się na ich widok i zaczął odcinać z udźca dwa płaty mięsa. Mięso było tak zmrożone, że ciężko było wbić w nie nóż, jednak wkrótce Kith-Kananowi udało się odkroić dwa kawałki, które następnie nabił na wiszący nad ogniem rożen.

— Mmm — ziewnęła Anaya. — Czyżbym czuła pieczoną jeleninę? — spytała, nie otwierając oczu.

Kith-Kanan uśmiechnął się ponownie.

— Z całą pewnością tak jest, żono. Właśnie przygotowuję obiad.

Kagonesti przeciągnęła się długo i mocno.

— Pięknie pachnie — ziewnęła. — Jestem taka zmęczona.

— Po prostu poleż tam i odpocznij — odparł. — Tym razem to ja zajmę się wszystkim. — Po tych słowach całą swą uwagę poświecił skwierczącym na ogniu kawałkom udźca. Co jakiś czas obracał mięso, aby upewnić się, że będzie odpowiednio upieczone. Kiedy było już gotowe, zdjął z rożna nabity na patyk płat i uklęknął przy Anayi. — Obiad gotowy, moja pani — rzekł, dotykając jej ramienia.

Anaya uśmiechnęła się i trzepocząc rzęsami, otworzyła oczy. Chwilę później podniosła głowę i spojrzała na Kith-Kanana.

W tej samej chwili młodzieniec wydał z siebie krzyk zaskoczenia i upuścił jeleninę na wilgotną od śniegu ziemię.

Ciemne, orzechowe oczy Anayi zmieniły kolor i stały się jaskrawozielone niczym dwa lśniące szmaragdy.

17

Zakwaterowany z dżentelmenem

Zacinający deszcz strumieniami lał się z nieba na elfów stojących na zbudowanym nad brzegiem rzeki kamiennym pomoście. Odległy brzeg Thon-Thalasu był zupełnie niewidoczny, a sama rzeka zdawała się oszalała od ciskanych wiatrem fal. Pośród panującego chaosu pojawiła się wielka, rozkołysana barka, ciągnięta jak wcześniej przez ogromnego żółwia.

Im bardziej Sithas doświadczał przybierającej tu sile burzy, tym bardziej był przekonany, te nie jest ona naturalna. Jego podejrzenia padły na oczekujących jego przybycia Ergothian. Ich imperator znany był z tego, że miał na swych usługach cały korpus potężnych magów. Czyżby o przedwczesna, gwałtowna burza była wynikiem złowieszczej, ludzkiej magii?

— Z całą pewnością Wasza Wysokość nie powinien ryzykować przeprawy przez rzekę! — ostrzegł stojący obok Sithasa dowódca eskorty.

Książę owinął swą przemoczoną pelerynę szczelniej wokół szyi.

— Ambasador Ergothu czeka, kapitanie — odparł. Żółw odwrócił się tyłem do wzburzonych fał, które rozbijały się zielonymi potokami o jego wysoką skorupę. — Ważne jest, abyśmy pokazali tym ludziom, że jesteśmy panami własnego przeznaczenia — ściszonym głosem ciągnął Sithas. — Pretor Ulwen z pewnością nie oczekuje, że zaryzykujemy spotkanie z nim w taką burzę. Jeśli tego nie zrobimy, możliwe, że będzie pomstował długo i głośno na płochliwość elfów. — Po tych słowach książę wytarł peleryną twarz. — Nie dam ludziom tej satysfakcji, kapitanie.

Ciemnowłosy Kagonesti nie wyglądał na przekonanego.

Barka była już blisko. Gruby, drewniany kadłub ścisnął pomiędzy sobą a brzegiem potężną falę. Wysoka na niemalże dziesięć stóp skłębiona woda runęła na Sithasa i jego eskortę, przeinaczając ich do suchej nitki. Stojący na pomoście strażnicy przeklinali i mruczeli coś pod nosem. Sithas stał jednak niewzruszony, z jasnymi włosami, które mokrymi kosmykami opadały na tył jego szmaragdowej peleryny.

— Nie mogę zacumować przy tej fali, Wasza Wysokość! — krzyknął z pokładu mistrz barki. Sithas obejrzał się na kapitana.

— Idźcie za mną — poradził. Podwijając rękawy peleryny, książę chwycił w dłonie jej skraj, nie chcąc, aby w czasie wspinaczki gruby materiał plątał mu się pod nogami. Chwilę później, biorąc delikatny rozbieg, pokonał odstęp pomiędzy końcem pomostu a rozkołysaną barką.

Lądując na pokładzie, przeturlał się i ponownie stanął na nogi, podczas gdy obserwujący go żołnierze z niemym podziwem przypatrywali się poczynaniom swego księcia. No dalej! Jesteście wojownikami czy rolnikami? — zawołał Sithas.

Kapitan wyprostował ramiona. Jeśli następca tronu zamierzał się zabić, on również straci życie. Kiedy był już na pokładzie, wraz z Sithasem zajęli stanowiska i chwytali kolejnych, lądujących na barce żołnierzy. Pokład barki unosił się i opadał niczym pierś ogromnej, oddychającej bestii. Kiedy już wszyscy bezpiecznie dotarli na jego deski, mistrz barki zadął w swoją trąbkę. Na jej dźwięk niestrudzony, gigantyczny żółw zaczął oddalać się od brzegu.

Deszcz zacinał, smagając mokrymi strugami twarze elfów, spływniki wypełniły się wodą i po pokładzie barki przetaczały się tam i z powrotem wszelkiego rodzaju odpady. Słyszalne przy brzegu szaleńcze walenie złagodniało dopiero wówczas, gdy tratwa wpłynęła na głębsze wody pośrodku rzeki. Tu z kolei zagrażał jej skłębiony nurt, podczas gdy porywisty wicher pędził wody przeciwko ich naturalnemu prądowi. Potężne łańcuchy, które łączyły barkę z ciągnącym ja żółwiem, szarpnęły gwałtownie bakburtą, a chwilę później sterburtą. Gigantyczny gad przetaczał się pośród spienionych wód, które co jakiś czas wyrzucały na powierzchnię jedną z jego grubych, zielonych płetw. Jak gdyby przekładając owo wyzwanie na siły, żółw opuścił głowę i jeszcze mocniej szarpnął barką w kierunku zachodniego brzegu.