Człowiek szybkim, nerwowym ruchem otulił się peleryną.
— Po tysiąckroć przepraszam, szlachetny książę — rzekł poirytowany. — Zaczekaj jedną chwilę. Porozmawiam z ambasadorem.
Chwilę później zniknął we wnętrzu namiotu. Sithas położył stopę na biegnących od strony bakburty łańcuchach, które łączyły barkę z oplatającym skorupę żółwia komarem. Jeb ogniwa były grube niczym książęcy nadgarstek. Nikt poza elfem nic byłby w stanie przejść piętnastu stóp w ulewnym deszczu po kołyszącym się łańcuchu, co Sithas uczynił z łatwością. Kiedy już dotarł do pleców żółwia, przemknął żwawo po skorupie, kierując się ku głowie olbrzyma. Żółw z charakterystycznym dla swojego gatunku spokojem nie zareagował nawet, gdy książę delikatnie stąpał po jego głowie.
Chwilę później człowiek powrócił. Z tej odległości Sithas zdołał zauważyć, że był to dorosły mężczyzna, którego rudobrązowe włosy i gęstą brodę gdzieniegdzie przetykały pasma siwizny. Jego odzienie było bogate, w typowym dla Ergothian, wulgarnym stylu; pełne mocnych, ciemnych barw — winnej czerwieni i czerni. Szyję mężczyzny zdobił złoty naszyjnik i wykończona futrem peleryna.
— Więc? — Stojący na żółwiej głowie Sithas zażądał wyjaśnień.
— Ambasador zapytuje, czy zechcesz na jakiś czas wejść do środka i zaczekać, podczas gdy my poczynimy niezbędne przygotowania do drogi — odparł z troską człowiek.
Opierając swe dłonie i stopy na widocznych w szyi żółwia zmarszczkach, Sithas zszedł dwanaście stóp w dół i stanął na ziemi. Chwilę później spojrzał na stworzenie, którego wielkie oko wpatrywało się w niego z prostoduszną łagodnością.
Brodaty człowiek był wysoki jak na przedstawiciela swej rasy. Kiedy się pokłonił, jego szare oczy wyrażały stanowczość.
— Jestem Ulvissen, seneszal Ulwena, pretora cesarstwa — rzekł z godnością.
Skinieniem dłoni Ulvissen dał do zrozumienia, że Sithas powinien iść jako pierwszy. Chwilę później książę zniknął we wnętrzu namiotu.
Kwatera ambasadora przypominała rozmiarami duży dom. W pierwszej komnacie, do której wszedł Sithas, znajdował się imperialny sztandar Ergothu — skrzyżowany z młotem złoty topór na ciemnoszkarłatnym tle. Kolejne pomieszczenie było znacznie większe i jego wystrój był bardziej wyszukany. Ziemię przykrywały tu grube, miękkie dywany, podczas gdy w umieszczonym pośrodku komnaty przenośnym palenisku z czarnego żelaza płonął ogień. Unoszący się znad niego dym wędrował w górę metalowego komina, zbudowanego z połączonych ze sobą brązowych rur. Tu i ówdzie znajdowały się — przykryte purpurowym aksamitem — kanapy i krzesła. Na lewo od Sithasa spoczywała potężna skrzynia, której otwarte wieko zdradzało jej zawartość — liczne, zwinięte mapy. Po prawej stronie znajdował się zastawiony karafkami niewidki stolik. Płonące w komnacie oliwne, kuliste lampy sprawiały, że było w siej jasno niczym w dzień, choć z zewnątrz wciąż dobiegały odgłosy zawodzącego wichru, a ulewny deszcz bębniło lakierowany, jedwabny dach. Klapa po drugiej stronie pomieszczenia odchyliła się nieznacznie i do komnaty weszli czterej muskularni służący, niosąc krzesło, którego poręcze wspierały grube, kute pręty. Na krześle siedział starzec, znacznie starszy od Ulvissena. Jego łysa głowa tkwiła nieruchomo pomiędzy skulonymi ramionami. Skóra mężczyzny miała chorobliwy kolor jajecznego żółtka, a jego wilgotne oczy zdawały się pozbawione jakiejkolwiek barwy. Sithas nie musiał wiedzieć wiele o zdrowiu tego człowieka, aby stwierdzić, że jest on chory.
Książę miał właśnie przemówić do sędziwego starca, kiedy do komnaty weszła kolejna postać — kobieta. Była ona całkowitym zaprzeczeniem siedzącej na krześle, słabowitej istoty. Wysoka, odziana w krwiścieczerwoną, aksamitną suknię, miała ciemnobrązowe włosy, które opadały tuż poniżej ramion. Przeszło połowę młodsza od towarzyszącego jej starca, była istotą bardziej zmysłową niż którakolwiek z elfich panien.
Kiedy przemówiła, jej głos przywodził na myśl szelest miękkiego aksamitu.
— Witaj, książę Sithasie. Pozdrawiam cię w imieniu mojego męża, pretora Ulwena. — Po tych słowach złożyła dłonie na oparciu krzesła, na którym siedział starzec. — Nazywam się Teralind denCaer — dodała.
Sithas delikatnie skinął głową.
— W imieniu mego ojca. Mówcy Gwiazd, witam cię, pretorze Ulwenie, i ciebie, pani Teralind — odparł z szacunkiem.
Kobieta wyszła zza krzesła i podeszła do stolika, na którym stały karafki. W milczeniu napełniła szklany kielich białym trunkiem.
— Nie spodziewaliśmy się, że ktokolwiek przybędzie nas powitać. Przynajmniej do czasu, gdy burza dobiegnie końca — dodała z łagodnym uśmiechem.
— Tego ranka powitałem ambasadora Thorbardinu — odparł Sithas. — Byłoby więc nietaktem, gdybym nie powitał również emisariusza Jego Cesarskiej Mości.
Siedzący na krześle starzec wciąż milczał. Nie przemówił nawet wtedy, gdy Teralind ze spokojem opróżniała zawartość kielicha. Chwilę później kobieta przeszła obok Sithasa, szeleszcząc łagodnie swą aksamitną suknią. W świetle lamp jej oczy miały przedziwny, brązowy odcień; ciemny niczym jej włosy Siadając, poprosiła Sithasa, aby uczynił to samo.
— Wybacz, pani, ale czy pretor ma się dobrze? — spytał ostrożnie książę. Oczy starego człowieka były teraz zamknięte.
— Ulwen jest bardzo stary — odparła ze smutkiem kobieta — Do tego jest już bardzo późno.
— Nie mogę zrozumieć, dlaczego imperator nie wybrał do tej misji kogoś znacznie młodszego — Sithas zaryzykował kolejne pytanie.
Teralind przeczesała palcami swe grube, kręcone włosy.
— Mój mąż jest głównym pretorem cesarstwa. Poza tym jest jedynym członkiem rady, który już wcześniej miał do czynienia z elfami Silvanesti.
— Naprawdę? Kiedy to było?
— Czterdzieści sześć lat temu. Jeszcze zanim przyszłam na świat. Z tego co wiem, brał udział w pracach nad czymś, co nazywano Traktatem Thelgaardzkim — odparła Teralind.
Sithas starał się przypomnieć sobie mało znany traktat, jednak jedyne, co wiedział, to fakt, że miał on coś wspólnego z handlem tkaninami.
— Przykro mi, nie miałem wówczas przyjemności poznać pretora — rzekł. — Musiało nie być mnie w mieście. — Teralind przez chwilę zmierzyła go dziwnym spojrzeniem. Ludzie nie byli w stanie przyzwyczaić się do długości życia elfów. — Przez wzgląd na wiek ambasadora — dodał Sithas — jestem skłonny do pozostania tutaj na noc i eskortowania was do miasta jutro.
— Możemy na to przystać. Ulvissen znajdzie Waszej Wysokości odpowiednie miejsce do wypoczynku — zgodziła się Teralind. Po tych słowach gwałtownie wstała. — Dobrej nocy. Wasza wysokość — rzekła uprzejmie, strzelając przy tym palcami. Obecni w komnacie służący podnieśli Ulwena do góry, odwrócili się ociężale i wynieśli starca z pomieszczenia.
Sithasowi oddano łoże w prywatnym zakątku wielkiego namiotu. Posłanie było wystarczająco duże, by pomieścić czterech dorosłych elfów i — jak na książęcy gust — zbyt miękkie. Myśl, że ludzie tak dalece cenili sobie wygodę, zdawała mu się dziwna.
Deszcz uderzał w dach namiotu z rytmiczną monotonią, to jednak nic ukołysało Sithasa do snu. Zamiast tego umysł księcia pogrążył się w myślach o Hermathyi. Będzie musiał dołożyć wszelkich starań, aby pogodzić się z dzielącymi ich różnicami. Twarz tony nie pozostała jednak na długo w książęcej głowie i chwilę później zawładnęły nią myśli o Kith-Kananie. Bliźniak prawdopodobnie cieszyłby się z drobnego gestu przyprowadzenia zarówno żółwia, jak i samej barki wprost do drzwi ambasadora.
„Kith jest jednak gdzieś daleko" — pomyślał Sithas. Dzieliło ich tak wicie mil i tak wiele czasu. Kiedy w końcu zamknął oczy, poczuł słabą, choć trwałą więź, która od zawsze łączyła go z Kith-Kananem. Teraz to na niej skupił swe myśli. Dźwięk deszczu w jego uszach urósł w siłę. Był niczym tętno; uderzenie serca żywej istoty. Chwilę później umysłem Sithasa zawładnęły przeróżne uczucia — zapach lasu, odgłosy nocnych zwierząt, które od dawna nie zamieszkiwały już cywilizowanych części Silvanostu. Książę otworzył swój umysł i zalała go prawdziwa fala doznań.