Zobaczył skrytą w cieniu, ciemnoskórą elfkę. Była silna i głęboko związana z Mocą, nawet jeśli to samo mówiło się o wysokich kapłanach i samym Mówcy Gwiazd. Jednak ta ciemnoskóra kobieta była częścią prastarej grupy, tak różnej bogom, a przy tym niemalże tak samo potężnej. Sithas czuł obecność zielonych liści, strzelających w górę drzew i sadzawek pełnych nieruchomej, krystalicznie czystej wody. Czuł też toczącą się we wnętrzu kobiety walkę. Elfka starała się opuścić Moc, jednak ta nie chciała pozwolić jej odejść. Powód, dla którego chciała odejść, byt równie jasny. Kobieta kochała Kith-Kanana, a on kochał ją. Sithas czuł to niezwykle wyraźnie.
Do jego uszu dobiegło słowo. Imię.
— Anaya — rzekł głośno.
Więź została zerwana, kiedy tylko przemówił na głos. Sithas usiadł. Jego umył pełen był wirujących, dziwnych i niewytłumaczalnych obrazów. Gdzieś daleko toczyła się wojna, pojedynek o dominację nad ciemnoskórą elfką. Walka toczyła się pomiędzy Kith-Kananem i prastarymi siłami przyrody. Burza... nie była dziełem ludzkich magów. W ogóle nie była dziełem magów. Była przejawem owej bitwy.
Kiedy ponownie położył się na absurdalnie wielkim łożu, do jego serca wkradł się nieopisany smutek. Chwilowa więź uświadomiła Sithasowi jedynie to, jak daleko od domu zawędrował jego bliźniak.
Już wówczas Sithas wiedział, że nie powie nikomu o tym, czego się dowiedział.
18
W lesie, rok Barana (2215 PC)
Zmiany w Strażniczce Lasu postępowały. Palce rąk i stóp Anayi, a w końcu także jej łokcie, przybrały barwę jasnej zieleni. Kagonesti nie czuła bólu i nie miała problemów z poruszaniem, choć zdawało się, że z każdym dniem traci swą wrażliwość. Jej niegdyś dobry słuch stawał się coraz bardziej przytępiony. Wzrok Anayi utracił gdzieś swą osobliwą bystrość. Jej lekki chód i płynne mchy były teraz powolne i niezdarne. Z początku zmiany te drażniły kobietę, jednak stopniowo jej nastrój się poprawiał. Jak mówiła: „Rzeczy, które opowiedziała jej Pani Lasu w czasie długiego pobytu z dala od Kith-Kanana, zaczynały teraz nabierać głębszego sensu". Zmiany te — jak wierzyła Anaya — były ceną, jaką płaciła za swój związek z Kith-Kananem. Podczas gdy mogła lamentować nad utratą swej nadprzyrodzonej zręczności i niezwykłych wręcz łowieckich umiejętności, nowe życie czyniło ją niebywale szczęśliwą.
Zima była długa i — z chwilą, gdy Anaya utraciła kontrolę nad lasem — bardzo ciężka. Oboje z Kith-Kananem polowali niemal każdego dnia, kiedy tylko nie sypał śnieg. Były dni, kiedy powracali do domu ze zwierzyną: królikami, bażantami, czasem nawet z jeleniem, choć znacznie częściej jadali zebrane przez Mackeliego orzechy i jagody.
W miarę jak tracili na wadze i zaciskali pasa, ich rozmowy także stały się rzadkością. W dni, kiedy zawodzący wicher hulał na dworze, a zaspy były lak wysokie, że z trudem udawało się otworzyć drzwi, wszyscy troje siedzieli we wnętrzu drzewa, pogrążeni we własnych myślach. Mijały kolejne dni, podczas których nikt nie zamienił nawet Mackeli także się zmieniał, choć jego transformację łatwo można było zrozumieć. Chłopiec osiągnął wiek w życiu młodego elfa, kiedy fizyczne niedoskonałości dzieciństwa ustępowały miejsca psychice dojrzałego mężczyzny. W porównaniu do długowieczności elfów zmiany te następowały w zadziwiająco szybkim tempie. Nawet w okresie, gdy jedzenia było jak na lekarstwo. Mackeli stawał się coraz wyższy, silniejszy, niespokojny, a często także nieprzyjemny. Niecierpliwość chłopca była tak ogromna, iż Kith-Kanan zabronił mu towarzyszyć w trakcie polowań, gdyż bezustanne wiercenie się chłopca płoszyło i tak rzadką już zwierzynę.
W czasie gdy jego żona i przyjaciel doświadczali zewnętrznych, niemalże namacalnych zmian, Kith-Kanan również dorastał, zmieniając się wewnętrznie. Odkąd przybył do lasu, odmienił się jego dotychczasowy system wartości; teraz natomiast całkowicie zmieniało się jego podejście do życia. Odkąd sięgał pamięcią, odgrywał rolę księcia, a ponieważ to jego brat Sithas był prawowitym następcą tronu, nie ciążyły na nim żadne obowiązki. Szkolenia — zarówno te wojskowe, jak i łowieckie — traktował wyłącznie jako hobby. Uczył Arcuballisa przeróżnych sztuczek i ćwiczył podniebne manewry. Tak oto upływały kolejne dni.
Teraz jednak było inaczej. Mógł poruszać się po lesie cicho niczym zjawa. Nie musiał polegać na zbieractwie Mackeliego czy łowieckich umiejętnościach Anayi. Prawdę powiedziawszy, coraz częściej zdarzało się, że to właśnie oni polegali na nim. To było dobre życie — zdecydował, błogosławiąc dzień, w którym ojciec odebrał mu Hermathyę. Choć zależało mu na niej, Hermathya była znacznie lepszą partią dla jego bliźniaczego brata, oboje byli wszak luk bardzo poprawni, ułożeni, obowiązkowi i posłuszni. Wraz z przebaczeniem nadeszło jednak poczucie straty. Kith-Kanan zaczął tęsknić za rodziną. Mimo to wiedział , że jego życie należało do lasu, nie do miasta.
Tymczasem w Anayi zaszła kolejna , bardziej naturalna zmiana, Kagonesti była w ciąży. Oznajmiła o tym Kith-Kananowi, gdy pewnej nocy wpatrując się w ogień. W pierwszej chwili wiadomość ta kompletnie go poraziła, jednak chwilę później zdumienie przerodziło się w ogromną, przepełniającą jego serce radość. Kith-Kanan przytulił swą żonę z taką siłą, że Anaya piszcząc, zaczęła protestować. Myśl o tym, że rośnie w niej nowe życie, do którego powstania on sam się przyczynił, sprawiła, że Anaya stała się jeszcze droższa jego sercu. Jakże bardzo owa myśl wzbogaciła życie ich obojga. Kith-Kanan zasypywał elfkę pocałunkami i deklaracjami swej miłości do chwili, gdy gotujący się do snu Mackeli nie nakazał im przestać.
Niedługo później nadszedł dzień, w którym zaczęły topnieć pierwsze, wiszące na gałęziach dębu sople. Zza skłębionych chmur wyjrzało słońce i w ciągu tygodnia roztopiło cały zalegający wokół drzewa lód. Śnieg zniknął z polany, chowając się wśród otaczających ją cieni.
W końcu oni także opuścili wnętrze drzewa, mrużąc oczy w oślepiającym blasku słońca. Mogłoby się wydawać, że był to pierwszy, słoneczny dzień, którego doświadczyli w swym życiu. Anaya poruszała się sztywno, rozmasowując ramiona i uda. Do tego czasu dłonie i stopy elfki całe były już zielone.
Kith-Kanan stał pośrodku polany i zamknąwszy oczy, wystawiał twarz ku słońcu. Mackeli, który był już niemal tak wysoki jak książę, hasał dookoła niczym młody jelonek, choć patrząc na niego, ciężko było przyznać, że poruszał się równie wdzięcznie jak zwierzę.
— Nigdy dotąd nie było tu takiej zimy — stwierdziła Anaya, patrząc na leżącą u podstawy drzew cienką warstwę śniegu.
— Jeśli pogoda się utrzyma, sezon łowiecki będzie dobry — pewnym głosem zauważył Kith-Kanan. — Wszystkie hibernujące zwierzęta już niebawem wyjdą do lasu.
— Wolni! Ha, ha, wolni! — radował się Mackeli. Chwycił dłonie Anayi i próbował zawirować z nią w kółko, jednak elfka stanowczo sprzeciwiła się takiemu zachowaniu i krzywiąc twarz, uwolniła swe dłonie z uścisku chłopca.
— Nic ci nie jest? — spytał zmartwiony Kith-Kanan.
— Jestem sztywna i obolała — skarżyła się Kagonesti. Przestała masować ramiona i wyprostowała się niczym struna. — Wygonię ze swych kości chłód, nie przejmuj się.