Radość czerpana z pierwszego dnia wiosny przygasła i cała trójka powróciła do wnętrza uczcić ##ów wyjątkowy dzień, Kith-Kanan pokroił ostatni jeleni udziec. Już wcześniej zaczął uczyć Arcuballisa polować na zwierzynę i przynosić ją do domu. Gryf zdolny był pokonywać znacznie większe odległości i z każdą kolejną wyprawą doskonalił swe umiejętności. Jego ostatnim łupem padł jeleń, którego mięso kroił właśnie Kith-Kanan.
Teraz książę wyprowadził Arcuballisa ze skórzanego namiotu i gwizdami oraz słowami zachęty wysłał stworzenie na kolejna, łowiecką wyprawę. Kiedy Arcuballis zniknął z oczu, Kith-Kanan, używając mokrego drewna, z trudem rozpalił ognisko. Odkroił z twardego, wędzonego udźca pokaźny kawał mięsa. W czasie gdy dziczyzna piekła się na ogniu, Mackeli wyszedł z dębu, niosąc w dłoniach swą własną strawę: marantę, orzechy, suszone borówki i dziki ryż. Chłopiec spojrzał na zbrązowiałą zawartość swego koszyka, po czym przeniósł wzrok na pieczeń i kapiący do ognia, skwierczący tłuszcz. Chwilę później przykucnął u boku Kith-Kanana, który ze spokojem obracał wystrugany z patyka rożen.
— Mógłbym trochę dostać? — spytał niepewnie. Kith-Kanan spojrzał na niego zaskoczony. — Niesamowicie ładnie pachnie. Tylko mały kawałek — nalegał.
Książę odkroił cienki płat pieczonego mięsa, nadział go na sztylet i wrzucił do kosza. Chłopak chciwie pochwycił zdobycz palcami i natychmiast wyrzucił z powrotem. Mięso było zbyt gorące. Widząc to, Kith-Kanan podał mu zaostrzoną gałązkę! Mackeli nabiwszy dziczyznę na patyk, podniósł ją do ust.
Kiedy przeżuwał pierwszy kęs, na jego twarzy pojawił się wyraz całkowitej koncentracji.
— Smakuje ci? — spytał Kith-Kanan. — Cóż, jest inne. — Chwilę później mięso zniknęło.
— Mogę jeszcze trochę? — Książę zaśmiał się serdecznie i ukroił większy kawałek.
Anaya wyszła z drzewa, ciągnąc za sobą grube futra i układając się na słońcu. Czerwone i żółte linie, którymi ozdobiła twarz, podkreślały i tak już zadziwiającą zieleń jej oczu. Kagonesti spojrzała na kucających przy ogniu mężczyzn i dopiero wówczas zauważyła skubany przez Mackeliego kawałek mięsa. Natychmiast podbiegła do chłopca i wytrąciła dziczyznę z jego dłoni.
— Nie wolno ci jeść mięsa! — fuknęła.
— Tak? A któż mi tego zabrania? ty? — odparł wyzywająco Mackeli.
— Tak!
Kith-Kanan wstał, by ich rozdzielić, jednak zarówno Mackeli, jak i Anaya odepchnęli go do tyłu. Zaskoczony książę runął na mokrą ziemię.
— Nie ty zabiłeś to zwierzę. Keli, tak więc nie masz prawa go jeść! — krzyknęła z wściekłością Anaya.
— Ty także go nie zabiłaś? Zrobił to Kith! — odciął się chłopiec.
— To co innego Kith jest łowcą, ty jesteś tylko chłopcem. Trzymaj się swoich orzechów i jagód — „Chłopiec" na którego krzyczała Anaya, był teraz wyższy od niej o głowę.
— Czy ty kompletnie straciłaś wzrok? — kłócił się Mackeli. — Nic nie jest już takie jak kiedyś. Duchy lasu odwróciły się od Ciebie. Straciłaś swą zwinność, wyostrzone zmysły i me jesteś już tak ostrożna. Stałaś się zielona! Ja natomiast urosłem i stałem się silniejszy. Potrafię strzelać z łuku! Ty... — bełkotał w złości Mackeli — to ty nie pasujesz już do lasu!
Ukryte pośród kolorowych wzorów oczy Anayi otwarły się ze zdumienia. Kobieta zacisnęła dłonie w pieści i z rozmachem uderzyła chłopca w twarz. Porażony siłą jej ciosu, Mackeli runął nu ziemię. Wówczas Kith-Kanan zdał sobie sprawę, że sprawy zaszły już stanowczo za daleko.
— Przestańcie oboje! warknął. Anaya przyskoczyła do Mackeliego, gotowa, by uderzyć go po raz kolejny, jednak Kith-Kanan odepchnął ją do tyłu. Kagonesti zesztywniała i przez krótką chwilę książę myślał, że jego także uderzy. Złość jednak opuściła elfkę i Anaya odsunęła się na bok. Kith-Kanan pomógł Mackeliemu stanąć na nogi. Z nosa chłopca ściekała cieniutka strużka krwi.
— Wiem, że zbyt długo gnieździliśmy się razem, nie ma jednak powodu do bijatyk — rzekł surowo. — Ny, Mackeli zbliża się ku dorosłemu życiu; nie możesz go powstrzymywać. — Odwrócił się ku chłopcu, który rękawem wycierał krwawiący nos. — Ty natomiast nie masz prawa mówić jej takich rzeczy. Nawet sama Pani Lasu nie powiedziała, że Anaya już tu nie pasuje. Zważaj więc na słowa, Keli. Jeśli chcesz być wojownikiem, musisz nauczyć się panować nad sobą.
Nagle za plecami usłyszeli oklaski.
— Dobrze powiedziane! — wykrzyknął czyjś głos. Kith-Kanan, Anaya i Mackeli obrócili się natychmiast. Wokół wydrążonego dębu stała grupa uzbrojonych w miecze i kusze mężczyzn. Tuż przy drzwiach stał odziany w eleganckie, choć zupełnie niepraktyczne szkarłaty półczłowiek zwany Voltornem. Sądząc po jego wyglądzie, mieszaniec miał się nadzwyczaj dobrze.
— Ty! — syknęła Anaya.
— Stójcie spokojnie — ostrzegł ich Voltorno. — Nie chciałbym was zabijać po tak wzruszającym przedstawieniu. Doprawdy było ono godne najprzedniejszego teatru w Daltigoth. — Skinął głową i towarzyszący mu ludzie ostrożnie otoczyli całą trójkę szerokim wachlarzem.
— A wiec jednak przeżyłeś — rzekł zwięzłe Kith-Kanan. — Wielka szkoda.
— Tak — zapewnił ze spokojem półczłowiek. — Mieliśmy na statku doskonałego uzdrowiciela. Wróciliśmy do Ergothu, gdzie powiadomiłem odpowiednie władze o twej bezczelnej ingerencji w naszą misję. Zlecono mi wiec powrócić i rozprawić się z tobą.
Voltorno odrzucił do tyłu sięgającą bioder pelerynę, odsłaniając przy tym pięknej roboty rękojeść. Chwilę później podszedł do Anayi, mierząc Kagonesti badawczym wzrokiem.
— Jest trochę dzika, nieprawdaż? — z podłym uśmiechem zwrócił się do Kith-Kanana. Następnie odwrócił się w stronę Mackeliego. — Czyżby to był nasz mały, dziki chłopiec? Trochę urosłeś, prawda? — Mackeli stał bez ruchu, opuściwszy ręce, jednak jego oddech stał się ciężki. Voltorno pchnął go delikatnie odzianą w rękawica dłonią. To ty mnie zraniłeś — rzekł, uśmiechając się przyjaźnie. — Jestem ci za to coś dłużny, — Po raz kolejny pchnął Mackeliego. Widząc to, Kith-Kanan zamierzał rzucić się na mężczyznę. Ten jednak jak gdyby potrafił czytać w jego myślach — rzekł do swych ludzi: Jeśli którekolwiek z nich się poruszy, zabijcie oboje.
Półczłowiek chwycił pozłacaną rękojeść miecza i wyciągnął z pochwy lśniące, smukłe ostrze. Trzymając dłoń na klindze, zatrzymał ostrze zaledwie kilka cali od piersi Mackeliego. Nie odrywając wzroku od rękojeści miecza, chłopiec instynktownie zaczął się cofać. Podeszwy jego butów deptały z chrzęstem ostatnie, zmarznięte grudki śniegu, aż do chwili, gdy plecy chłopca odbiły się od pnia jednego z otaczających polanę drzew.
— Dokąd teraz pójdziesz? — spytał Voltorno z błyskiem w szarych oczach.
Podczas gdy uwaga kuszników skupiła się na półczłowieku. Kith-Kanan wyciągnął swój sztylet. Książę zdawał sobie sprawę, te w odległości około ośmiu stóp za jego plecami znajduje się tylko jeden mężczyzna. Delikatnie trącił łokciem Anaye. Kagonesti nie spojrzała w jego stronę, jednak odwzajemniła kuksańca.
W tej samej chwili Kith-Kanan odwrócił się i cisnął w kusznika sztyletem. Solidnej roboty elfie żelazo przebiło skórzaną kamizelkę człowieka. Mężczyzna w milczeniu runął na ziemię. Martwy. Widząc to, Kith-Kanan rzucił się na lewo, podczas gdy Anaya śmignęła na prawo. Zaskoczeni ludzie zaczęli coś pokrzykiwać, po czym w powietrzu świsnęły pierwsze bełty. Ci spośród mężczyzn, którzy stali po lewej stronie polany, mierzyli w Anayę. Reszta, stojąca po prawej, strzelała do Kith-Kanana. Jednak jedyną rzeczą, jaką udało im się trafiać, byli oni sami.
Niemalże połowa grupy zginęła, raniona przez własnych towarzyszy. Kith-Kanan przypadł do błotnistej ziemi i zgrabnym ruchem przeturlał się w kierunku mężczyzny, którego zabił sztyletem. W zderzeniu z ziemią kusza człowieka wystrzeliła. Kith-Kanan wyciągnął z kołczanu pojedynczy beli i spróbował odbezpieczyć broń.