Anaya także rzuciła się na ziemię, wyciągając swój krzemienny nóż. Była teraz dobre dziesięć jardów zarówno od Mackeliego, jak i od kuszników, którzy przeładowywali broń. Mackeli zareagował na całe zamieszanie, starając się pochwycić miecz Voltorna, jednak półczłowiek był zbyt szybki. W ułamku sekundy mężczyzna zmienił uchwyt na rękojeści miecza i pchnął ostrzem w stronę chłopca. Mackeli uchylił się przed ciosem i klinga z brzękiem uderzyła w pień drzewa.
— Brać ich! Zabić ich! — wrzasnął Voltorno.
Umykając pomiędzy drzewami, Mackeli kierował się ku obrzeżom polany. Wszędzie dookoła niego powietrze przecinały kolejne bełty.
Po drugiej stronie polany Anaya pełzła po wilgotnej ziemi. Podczas gdy kusznicy całą swą uwagę skupili na Mackelim. Kagonesti zerwała się na równe nogi, rzucając się na plecy najbliższego wroga. Jej ruchy nie były tak zwinne jak kiedyś, jednak lśniący w jej dłoni krzemienny nóż był równie śmiertelny co zawsze. Jeden z ranionych bełtem ludzi zdołał usiąść na ziemi i wycelował kuszę w plecy elfki. Na szczęście Kith-Kanan jako pierwszy zdołał użyć swej broni.
Mackeli zbiegł do lasu. Kilku spośród ocalałych mężczyzn ruszyło jego śladem, jednak Voltorno przywołał ich z powrotem.
Anayi także udało się zniknąć w głębi lasu. Kagonesti odbiegła zaledwie kilkanaście jardów od polany, po czym ponownie przypadła do ziemi. W przeciągu kilku sekund zniknęła pod grubą warstwą opadłych liści, po których chwilą później przebiegło dwóch ludzi Voltorna.
Kith-Kanan spróbował jeszcze raz odbezpieczyć kusze. Broń była jednak zbyt sztywna, by można jej było używać, siedząc na ziemi. Zanim zdołał ponownie naciągnąć cięciwę na orzech, Voltorno wyciągnął w jego kierunku trzydzieści cali najprzedniejszego żelaza z Ergothu.
— Odłóż to — nakazał mężczyzna. Widząc wahanie na twarzy elfa, półczłowiek przycisnął miecz do szczęki Kith-Kanana. Odkładając kuszę, książę poczuł spływającą mu po szyi strużkę krwi.
— Twoi przyjaciele pokazali właśnie swą prawdziwą naturę — rzekł z pogardą Voltorno. — Uciekli, zostawiając cię samego.
— To dobrze — odparł Kith-Kanan. — Przynajmniej oni będą bezpieczni.
— Być może. Jednak ty, przyjacielu, w ogóle nie jesteś bezpieczny.
Dokoła nich zgromadziła się ósemka ocalałych ludzi. Voltorno skinął ku nim głową i mężczyźni posłusznie podnieśli Kith-Kanana, kopiąc go i bijąc. Chwilę później zawlekli go na odległy koniec polany, z którego przybyli i w którym porzucili swe rzeczy. Voltorno przyniósł parę kajdan, którymi na sam koniec skuł stopy i dłonie Kith-Kanana.
Anaya oddaliła się od polany, sunąc pod osłoną z liści niczym wąż. Niegdyś dokonałaby tego, nie poruszając nawet jednym listkiem. Teraz zdawało jej się, że czyni równie wiele hałasu co gromada ludzi. Na szczęście Voltorno i jego ludzie byli zajęci czymś na odległym krańcu polany. Kiedy była już wystarczająco daleko, gołymi rękami odgarnęła liście i wyczołgała się na powierzchnię. Ziemia była wilgotna i Anaya zadrżała. Chciała natychmiast powrócić uwolnić Kith-Kanana, jednak wiedziała, że po raz kolejny nie oszuka już ludzi. Nie sama. Będzie musiała zaczekać, aż zrobi się ciemno. Tuż za nią po prawej stronie trzasnęła złamana gałązka. Kagonesti strzepnęła z nóg przyklejone do skóry licie i obróciła się w kierunku, z którego dobiegł dźwięk. Pięć jardów od niej przytulony do drzewa stał Mackeli.
— Hałasujesz — skrytykowała go.
— Jesteś głucha. Zanim stanąłem na tej gałązce, złamałem cztery inne — odparł chłodno.
Spotkali się w połowie drogi. Wrogość poranka zniknęła i oboje padli sobie w ramiona.
— Nigdy wcześniej nie widziałam, abyś tak biegał! — oznajmiła.
Zaskoczyłem nawet samego siebie — przyznał Mackeli. — Bycie bardziej dorosłym ma jednak swoje dobre strony. Spojrzał w dół na siostrę. — Przepraszam za to co powiedziałem — dodał szczerze.
— Powiedziałeś tylko to, o czym sama myślałam tysiące razy — wyznała. Teraz musimy pomyśleć o Kith-Kananie. Możemy zakraść się nocą i uwolnić go...
Mackeli chwycił ją za ramiona i przypadając do ziemi, pociągnął za sobą.
— Ćśś! Nie tak głośno! W tej sprawie musimy być rozważni, Ny. Jeszcze rok temu moglibyśmy podkraść się do łudzi i uwolnić Kitha, jednak teraz oboje jesteśmy zbyt hałaśliwi i powolni. Lepiej się zastanówmy.
Kagonesti zmarszczyła brew.
— Nie muszę się zastanawiać, żeby wiedzieć, że zabiję tego Voltorna.
— Wiem, ale on jest niebezpieczny. Kiedy wcześniej walczył z Kithem, użył magii; do tego jest niezwykle przebiegły i okrutny.
— W takim razie dobrze, co powinniśmy uczynić? Mackeli pospiesznie rozejrzał się dookoła.
— Oto, co myślę...
Kiedy skończył przetrząsać zbudowany w drzewie dom, Voltorno zajął się nadzorowaniem swych ludzi, którzy umieszczali dokoła polany kolejne pułapki. W miejscu gdzie widniała wydeptana w trawie ścieżka, rozrzucili caltropy — niewielkie, najeżone kolcami gwiazdki, wykorzystywane do powstrzymania szarżujących koni. Nie było wątpliwości, że w kontakcie ze skórzanym obuwiem Anayi i Mackeliego owa broń okaże się śmiertelna.
W otaczającej drzewo trawie umieścili piłokształtne, sprężynowe pułapki, jakich ludzie używali niekiedy do chwytania wilków. Naciągnięto utworzone z cienkich strun spusty, których najlżejsze pociągniecie wysyłało w powietrze świszczący bełt.. Nawet w ostatnich promieniach zachodzącego słońca pułapki zdawały się ledwie widoczne. Kith-Kananem wstrząsały dreszcze, gdy przyglądał się tym potwornym przygotowaniom, modląc się w duszy, aby wyczulony na zapach metalu nos Anayi i tym razem jej nie zawiódł.
Nastała noc, a wraz z nią powrócił chłód, który przypomniał najeźdźcom, że lato nie nadejdzie wraz z kolejnym wschodem słońca. Kith-Kanan drżał na zimnie, patrząc z nienawiścią, jak ludzie Voltorna otulają się ciepłymi futrami Anayi.
Chwilę później Voltorno podszedł do księcia, niosąc w dłoniach cynowy talerz potrawki oraz kubek z piwem. Przyglądając się księciu, usiadł naprzeciw niego na zwalonej kłodzie.
— Twoja obecność tutaj odrobinę mnie zaskoczyła — rzekł półczłowiek Upił z cynowego kubka potężny łyk piwa. Pomimo dręczącego go pragnienia Kith-Kanan z odrazą zmarszczył nos: piwo było trunkiem, którego by nie tknął żaden prawdziwy elf. — Kiedy wróciłem do Daltigoth, przeprowadziłem w twej sprawie małe śledztwo. Silvanesti, który żyje w lesie niczym pomalowany dzikus. W komnatach cesarskiego pałacu usłyszałem przedziwną opowieść.
— Nie wierzę to — odparł Kith-Kanan, patrząc na rozpalony nieopodal potężnego dębu ogień. — Nie wierzę, aby ktokolwiek z ludzi wpuścił cię do pałacu cesarza. Nawet ludzcy władcy wiedzą, że lepiej nie wpuszczać do twych domostw ulicznych śmieci.
Wykrzywiwszy wściekle twarz, Voltorno chlusnął łyżką gorącej potrawki na — i tak już umęczoną — twarz Kith-Kanana. Elfi książę wydał stłumiony okrzyk i pomimo iż jego ręce krępowały kajdany, zdołał wytrzeć parzącą ciecz o ramię swej tuniki.
— Nie przerywaj odparł ze złością Voltorno. — już mówiłem, usłyszałem przedziwną opowieść. Zdaje się, że książę Silvanesti, brat obecnego następcy tronu, opuścił miasto w niełasce. Wyciągnął oręż w osławionej Wieży Gwiazd czy też dopuścił się podobnego nonsensu. — Voltorno wybuchnął śmiechem. — Zdaje się też, że ojciec księcia oddał rękę ukochanej jego bratu — dodał.