— Niezwykle smutna historia — odparł Kith-Kanan, starając się za wszelką cenę ukryć swe emocje. Ramiona bolały go od ciągłego pochylania. Chwilę później, podzwaniając łańcuchami, spróbował przestawić stopy.
— Jest niczym epicka opowieść — przyznał Voltorno, leniwie mieszając potrawkę. — I pomyślałem sobie: jakąż to cenną zdobyczą byłby ów książę. Wyobraź sobie, jak wielki okup zapłaciłaby jego rodzina!
Kith-Kanan potrząsnął głową.
— Grubo się mylisz, sądząc, że możesz przedstawić mnie jako księcia — rzekł. — Jestem Silvanestyjczykiem, tak — wojownikiem, którego dokuczliwa żona wygnała do lasu w poszukiwaniu ciszy i spokoju.
Voltorno wybuchnął serdecznym śmiechem.
— Ach, tak? I tak nic nie wskórasz, mój królewski przyjacielu — odparł. — Widziałem portrety królewskiej rodziny Silvanesti. To ty jesteś owym zbłąkanym synem.
Ciszę nocy rozdarł przeszywający wrzask. Ludzie natychmiast sięgnęli po broń, podczas gdy Voltorno zerwał się, by uspokoić swych towarzyszy.
— Miejcie oczy otwarte — ostrzegł. — To może być podstęp, którym chcą nas zmylić.
Powietrze przeszyła płonąca żagiew, która wirując, sypała iskrami i dogasającym żarem. Lecąc, potrąciła jedną ze strun, która sprawiła, że ukryta w ciemności kusza wystrzeliła z głuchym mlaśnięciem.
— Ałaaa! — Od strony mrocznych drzew dało się słyszeć potworne zawodzenie. Przerażeni ludzie zaczęli szeptać między sobą.
Z przeciwnej strony lasu nadleciała kolejna, płonąca żagiew. Tuż za nią, z odległości zaledwie kilku jardów, pojawiła się trzecia. Czwarta spadła na polanę z jeszcze innego miejsca.
— Są wszędzie dookoła! — ryknął jeden z ludzi.
— Cisza! — rzekł Voltorno.
Ostrożnie omijając podstępne caltropy, mężczyzna wyszedł na główną ścieżkę. Zbita w ciasną gromadę drużyna boczyła się wokół Voltorna, spoglądając lękliwie w stronę ognia. Przywiązany do drzew a i skuty kajdanami
Kith-Kanan uśmiechnął się ponuro.
Na dalekim końcu ścieżki pojawiła się samotna postać ściskająca w dłoni płonącą gałąź. Voltorno wyciągnął miecz. Postać zatrzymała się w miejscu, gdzie leżały pierwsze, rozrzucone caltropy, około cztery jardy od półczłowieka.. W świetle pochodni Voltorno ujrzał twarz Anayi. Jej twarz i dłonie pomalowane były na czarno. Pojedynczy pas czerwieni przecinał pionowo jej czoło, biegnąc wzdłuż nosa kobiety, jej brody i kończąc się u podstawy szyi.
Voltorno odwrócił się do swych ludzi.
— Widzicie! To tylko dziewczyna — triumfował. Tym razem odwrócił się twarzą do Anayi. — Gdzie chłopiec? Ukrywa się? — spytał z przekąsem.
— Przybyliście do tego lasu o jeden raz za dużo — zaczęła monotonnie Anaya. — Nikt z was nie wyjdzie stąd żywy.
— Niech ktoś ją zastrzeli — rzekł znudzonym głosem Voltorno, jednak mężczyźni stali jak zahipnotyzowani. Żaden z nich nawet nie drgnął. Czyniąc jeden, ostrożny krok w kierunku Kagonesti, dowódca oznajmił: — To ty zginiesz, dziewczyno.
— W takim razie wejdźcie do lasu i odszukajcie mnie — rzekła. — Macie łuki, miecze i żelazne ostrza. Ja mam jedynie krzemienny nóż.
— Tak, tak, strasznie to nudne. Chciałabyś, abyśmy nocą wałęsali się po lesie, prawda? — odparł Voltorno, czyniąc kolejny krok do przodu.
— Za późno — ostrzegła Anaya. — Jeden po drugim, wszystkich czeka was śmierć.
Po tych słowach Kagonesti rozpłynęła się w mrokach lasu.
— Cóż za melodramat — mruknął półczłowiek, wracając do ogniska. — Przypuszczam jednak, że nie można oczekiwać niczego więcej po parze dzikusów.
— Dlaczego nie użyłeś swej potężnej magii, Voltorno? — spytał z sarkazmem Kith-Kanan.
Jeden z przerażonych ludzi zdobył się na zupełnie szczerą odpowiedź.
— Nasz pan musi być niezwykle blisko tego... — Owa cenna uwaga została natychmiast przerwana przez cios, jakim Voltorno uraczył mówiącego. W kolejnej chwili człowiek runął na ziemię z okrwawioną twarzą.
Teraz Kith-Kanan rozumiał. Magiczny repertuar Voltorna był prawdopodobnie bardzo ograniczony. Być może półczłowiek znał jedynie zaklęcie zamroczenia, którego użył w czasie pojedynku z Kith-Kananem. Musiał znajdować się niezwykle blisko osoby, którą chciał zauroczyć, co tłumaczyło jego próby zbliżenia się do Anayi.
Następnego ranka Kith-Kanan obudził się półprzytomny i odrętwiały. Chłód nocy przeniknął głęboko jego ciało, a łańcuchy nie pozwalały nu odpoczynek. Przeciągając się, spróbował rozprostować obolałe nogi, kiedy na polanie rozległ się potworny wrzask. Szarpiąc łańcuchy, książę odwrócił się w kierunku, z którego dobiegał ów przeraźliwy krzyk.
Jeden z ludzkich strażników spoglądał na zwinięte posłanie swego towarzysza. Twarz mężczyzny zbielała niczym kość, a jego usta zastygły otwarte w niemym przerażeniu. Człowiek z pewnością wrzasnąłby po raz kolejny, jednak nadbiegający Voltorno odepchnął go na bok.
Chwilę później na twarzy półczłowieka pojawiło się podobne przerażenie, gdy stojąc bez ruchu, wpatrywał się w posłanie. Mężczyzna, który jako pierwszy odkrył prawdę, bełkotał teraz w kółko:
— Panie! Oni podcięli gardło Gernianowi! Jak?
Półczłowiek zwrócił się twarzą do oszalałego kompana i nakazał mu zamilknąć. Teraz dokoła ciała zgromadzili się pozostali mężczyźni, a każdy z nich zadawał sobie to samo pytanie. Jak Anayi i Mackeliemu udało się zabić człowieka, nie będąc zauważonymi przez strażników? Jak przedostali się przez pułapki?
Voltorno był wściekły, podczas gdy jego ludzie bliscy byli paniki.
19
Sithas powraca
Rankiem ludzie zaczęli bez przekonania krzątać się wokół ogromnego namiotu ambasadora. Sithas słyszał ich schrypnięte od snu głosy, rozlegające się w otoczonym płóciennymi ścianami korytarzu, sąsiadującym z jego komnatą. Po chwili nasłuchiwania książę podniósł się z posłania i rękoma wygładził widoczne na szacie zmarszczki.
Ody wszedł do głównego pomieszczenia, powitał go sam Ulvissen. Seneszal zaproponował księciu śniadanie, jednak Sithas zabrał z misy tylko jabłko, wyraźnie ignorując pozostałe przysmaki. Zwyczajem ludzi było spożywanie potwornie ciężkich posiłków, co prawdopodobnie tłumaczyło ich krępą budowę ciała.
W nocy deszcz ustał, choć wiejący od południa wiatr wciąż rozdzierał zasnute szarymi chmurami niebo na postrzępione, puszyste kawałki Stojąc na wznoszącym się ponad wodami Thon-Thalasu wzgórzu, mieli wrażenie, że chmury przemykają na wysokości wzroku. Wraz z pędzącymi po niebie, porozrywanymi obłokami pojawiły się pierwsze przebłyski porannego słońca, które nieśmiało oświetliły okolicę.
— Dziwna pogoda — zauważył Ulvissen, w czasie gdy Sithas spoglądał na otaczający ich krajobraz.
— Rzadko mamy tu śnieg czy lód, jednak burze znad południowego oceanu są zimą częste — wyjaśnił książę.
Rzeka tętniła życiem i na spokojnych wodach Thon-Thalasu pojawiły się niewielkie statki, które wykorzystywały chwilowa ciszę. Ulvissen podniósł poły swej grubej, wełnianej peleryny, pytając Sithasa, czy w czasie burzy panujący na rzece ruch zamierał.
— Ależ nie. Rybacy i flisacy przyzwyczajeni są do złej pogody — Tylko najpotworniejsze wiatry mogą zmusić ich do zacumowania w doku.
Z chwilą pojawienia się Ulwena i Teralind zarówno eskorta Sithasa, jak i strażnicy ambasadora ustawili się w równym szeregu. W świetle dnia stary ambasador wyglądał znacznie gorzej. Jego skóra, z widocznymi pod nią błękitnymi żyłkami miała barwę ziemi, prawie niezauważalne. Jego ruchy były prawie niezauważalne — gdyby starzec od czasu do czasu nie zamrugał oczami, Sithas z łatwością pomyślałby, że ma do czynienia z nieboszczykiem
Grupa służących zaczęła składać namiot Podczas gdy powietrze wypełnił stukot drewnianych młotków i szelest opadającego płótna. Sithas skierował swe kroki ku barce. Nocą gigantyczny żółw schował swą głowę i łapy i wciąż pogrążony był we śnie. Widząc to, książę zastukał dłonią w kadłub.