— Kith-Kanana tutaj nie ma — odparł chłodno Sithas.
— Na Astarina, żałuje że tak właśnie jest! On nie zostawiłby mnie ubiegłej nocy! — odparła szorstko.
— Dość! — Sithas podszedł do drzwi. Chwilę później zwrócił się do żony z przesadną uprzejmością: — Pani naprawdę bardzo mi przykro, że umknął stało się i rozpamiętywanie utraconych szans nie przyniesie nam spokoju. — Po tych słowach opuścił komnatę. Hermathya wybuchnęła gwałtownym płaczem.
Z twarzą stężałą niczym marmur książę zszedł po schodach. Dworzanie i służący dyskretnie schodzili mu z drogi. Jak nakazywał zwyczaj, wszyscy skłaniali przed nim głowy, nikt jednak nie odważył się przemówić.
W znajdującej się w Wieży Gwiazd hali posłuchań ustawiono dwa misternej roboty krzesła. Jedno z nich — niskie i pluszowe — przygotowano dla Dunbartha, ambasadora Thorbardinu. Drugie było wysokim, giętym meblem z pozłacanymi zdobieniami. Na nim to zasiadła Teralind. Jej mąż, tytularny ambasador Ergothu, siedział tuż obok na specjalnym krześle. Pretor Ulwen nie odzywał się ani słowem i wkrótce łatwo było zapomnieć o jego obecności.
Sithel zasiadał na swym tronie, podczas gdy na lewo od niego stał wyprostowany dumnie Sithas. Resztę hali wypełniali stojący na marmurowej posadzce dworzanie i służba. Ulvissen, który nigdy nie odstępował Teralind i ambasadora, stał tuż za oparciem złoconego krzesła, słuchając i niewiele mówiąc.
— Terytorium, o którym mowa — przemawiał Sithel — graniczy na południu z zakolem rzeki Kharolis, na zachodzie z miastem Xak Tsaroth, na wschodzie z Górami Khalkist i na północy z wielką równiną, na której bierze swój początek rzeka Vingaard. W czasach mego ojca region ten został podzielony na trzy części. Najbardziej wyginięta na północ nosiła nazwę Vingaardin, centralna zwana była Kagonesti, a południową nazwano Tsarothelm. Dunbarth machnął zdobioną pierścieniami dłonią.
— Wiedza waszej Wysokości na temat geografii jest znaczna — zauważył z wyuczoną kurtuazją — jednak jak i jest sens tegoż wykładu?
— Jak zamierzałem właśnie powiedzieć, w czasach mego ojca Silvanosa, żaden z naszych narodów nie rościł sobie praw do owych prowincji. Były one kiepsko rządzone przez lokalnych władców, którzy wymuszali podatki od prostych ludzi i bez ustanku prowadzili między sobą wojny.
— W dzisiejszych czasach nic takiego nic ma już miejsca — wtrąciła Teralind.
— Wciąż jednak jest tam wiele przemocy — odparł Sithel — jak choćby masakra dokonana na pięćdziesięciu spośród moich żołnierzy, której dopuściła się spora grupa ludzi jeżdżących konno.
Po tych słowach w hali zapadła głucha cisza. Rylec elfich skrybów odpowiedzialnych za spisanie każdego wypowiedzianego słowa zastygły w bezruchu. Dunbarth z zainteresowaniem spojrzał na Teralind.
— Nie zaprzeczasz, pani, słowom Mówcy, który wyraźnie twierdzi, jakoby rabusiami byli ludzie? — spytał znacząco, opierając się na łokciu.
Kobieta wzruszyła okrytymi zielonym aksamitem ramionami, a Ulvissen przysunął się jeszcze bliżej wysokiego krzesła.
— Cesarz nie sprawuje rządów nad wszystkimi ludźmi — odparła. Sithas niemalże usłyszał niewypowiedziane na końcu zdania słowo , „jeszcze". — Podobnie jak król Thorbardinu nie ma władzy nad wszystkimi spośród krasnoludów. Nie wiem, kim są ci bandyci, ale jeśli są nimi ludzie, to na pewno nie pochodzą oni z Ergothu.
— Z całą pewnością — kontynuował gładko Sithel.
— Nie zaprzeczysz jednak, pani, że cesarz nie uczynił niczego, aby powstrzymać ogromne ilości ludzkich osadników, którzy przemierzają równinę, i na łodziach oraz tratwach pokonują rzeki. Wypierają oni zarówno Kagonesti, jak i Silvanesti, którzy przenieśli się na zachód, by tam zacząć nowe życie. Należy to powstrzymać.
— W Ergocie nie ma wystarczająco dużo miejsca, by pomieścić wszystkich i zapewnić im pracę; podobnie jak nie ma wystarczająco dużo ziemi, na której można by sadzić uprawy niezbędne do wy karmienia całego narodu — odparła Teralind. — Cóż więc dziwnego, że ludzcy osadnicy opuszczają granice cesarstwa i wędrują na wschód do ziem Silvanesti, skoro są one tak skąpo zaludnione.
— Nikt nie próbował osiedlać się w Thorbardinie — rzekł niezbyt pomocnie Dunbarth.
Książę Sithas skinieniem dłoni przywołał skrybę, który natychmiast przyniósł zwój zapisany drobnym, starannym pismem. U jego dołu widniały dwie potężne, woskowe pieczecie.
— Oto nasza kopia porozumienia zawartego czterysta lat temu pomiędzy Mówcą Sithelem a cesarzem Thionem. W szczególności zakazuje ono Ergothowi kolonizacji Vingaardinu, bez uprzedniej zgody Mówcy Gwiazd.
— Cesarz Thion był starym człowiekiem. Wiele spośród decyzji, które podjął u schyłku życia, okazało się błędnymi — skomentowała nietaktownie Teralind. Ulvissen, który w zamyśleniu głaskał kasztanową brodę, pochylił się ku kobiecie, szepcząc jej coś do ucha. Teralind skinęła głową i ciągnęła dalej: — Nie mniej niż sześć spośród zawartych przez Thiona układów zostało wypowiedzianych od czasu jego śmierci. Ten, który trzyma w dłoniach książę Sithas, jest równie wątpliwy jak pozostałe. — Siedzący u jej boku stary pretor nieznacznie się poruszył, jednak Teralind nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.
Dunbarth zsunął się z krzesła i stanął na marmurowej posadzce. Krasnolud wygładził tunikę na swej potężnej piersi i rzekł:
— Z tego, co pamiętam, zamierzeniem Thiona były inwazja i podbój Sancrist, jednak obawiał się on, iż naród elfów odpowie atakiem na wschodniej granicy. Z tego właśnie powodu dobił targu z Mówcą Sithelem.
Książę zwrócił pergamin skrybie.
— Dlaczego więc inwazja na Sancrist nigdy się nie odbyła? — spytał zaciekawiony.
Dunbarth roześmiał się wesoło.
— Generałowie Ergothu wykazali, jak niezwykle trudno będzie kontrolować wyspę pełną gnomów. Zasoby cesarskiego skarbca topniałyby w zastraszającym tempie — W sali posłuchań dały się słyszeć pojedyncze, głośne śmiechy. Słysząc to, Sithel zastukał w posadzkę długą na pięć stóp królewską laską, co natychmiast uciszyło wesołków.
— Wierzę twym słowom, lady Teralind — powiedział beznamiętnie. — Jego Wysokość Thion musiał być szalony, sądząc, iż uda mu się podbić i podporządkować sobie gnomy. Nie wyglądał jednak na takiego, kiedy spotkałem się z nim osobiście. — Teralind uświadomiła sobie, jak niesamowicie długie było życie Mówcy, i na jej twarzy wykwitł delikatny rumieniec. — Nie zmienia to jednak faktu, że ludzcy osadnicy i bandyci okradają moich poddanych z ziemi i pozbawiają ich życia.
— Jeśli wolno mi coś powiedzieć — przerwał Dunbarth, przechadzając się obok swego krzesła. — Wielu ludzi przybywa do Thorbardinu, aby kupować nasze metale, stąd też wiele słyszeliśmy o kłopotach na równinie. Sądzę, iż nieuczciwie jest mówić, Wasza Wysokość, że jest to tylko kwestia wysiedlania elfów przez ludzi. Z tego co wiem, wielu spośród bandytów to elfy Kagonesti. — Krasnolud wytarł szeroki czubek lewego buta w prawą nogawkę, usuwając szpetną smugę. — Niektórzy bandyci to także półelfy.
Choć stwierdzenie to w najmniejszym stopniu nie zaskoczyło Sithela i Sithasa, jego szczerość wywołała nagłe poruszenie wśród dworzan i służby. Widząc to, Sithas odwrócił się plecami do zgromadzonej ciżby i mruknął powściągliwie:
— Co jest nie tak z tym krasnoludem? Zachowuje się, jakby był adwokatem Ergothu!
— Nie wiń Dunbartha. On wie, jak wielką przewagę zyska jego państwo, jeśli nie dojdzie do porozumienia pomiędzy elfami i ludźmi. Ujawnił te bzdury o półludziach, żeby zmącić wodę. To nic nie znaczy — skomentował mądrze Sithel.
Po tych słowach książę odstąpił na bok, a Mówca po raz kolejny uderzył swą łaską, przywołując zgromadzonych do porządku.