— Nie mylmy spraw najwyższej wagi z gadanina, o bandytach i ludziach półkrwi — rzekł Sithel pojednawczo. — Naprawdę istnieje tylko jedno pytanie: pod czyimi rządami znajdują, się trzy prowincje?
— Kto faktycznie nimi rządzi, czy też, kto rządzi nimi dzięki przyciśniętemu do stopionego wosku sygnetowi? — odparła zajadle Teralind.
— Musimy respektować prawo, pani, albo sami staniemy się bandytami — powiedział Dunbarth. Po tych słowach krasnolud uśmiechnął się, potrząsając kędzierzawą, srebrną brodą. — Wytwornie ubranymi, bogatymi bandytami, ale wciąż bandytami. — Przez salę przetoczyła się kolejna salwa śmiechu. Tym razem Sithel pozwolił, aby wesołość trwała jakiś czas, gdyż rozpraszała obecne w wieży napięcie. — Nie ma wątpliwości, że Mówca Gwiazd już od wieków ma prawo do tej ziemi — ciągnął Dunbarth — ani też, że Ergoth ma pewne prawa tam, gdzie chodzi o los jego poddanych. Słysząc to, Sithas uniósł brwi. — Poddanych? — spytał natychmiast. — Czy zatem mieszkańcy owych prowincji są poddanymi cesarza Ergothu?
— Cóż, oczywiście, że tak właśnie jest — przyznała Teralind. Ulvissen pochylił się, aby zamienić z nią słowo, jednak kobieta zbyła go machnięciem dłoni. Wyglądała na zakłopotaną, gdy poniewczasie zdała sobie sprawę, że zaprzeczyła swemu wcześniejszemu stwierdzeniu, jakoby bandyci nie byli Ergothianami. — Chcę powiedzieć, że...
Ulvissen delikatnie dotknął jej ramienia, na co Teralind odwróciła się i warknęła:
— Odsuń się, panie! Nie przerywaj mi! — Seneszal natychmiast uczynił krok do tyłu i prostując się, stanął na baczność.
Sithas wymienił z ojcem ukradkowe spojrzenie, podczas gdy w sali dały się słyszeć pomruki niezadowolenia. Rozumiejąc wagę swej wypowiedzi, Teralind powiodła dookoła nerwowym wzrokiem. Chwilę później starała się ocalić sytuację słowami:
— Na całym Ansalonie nie ma mężczyzny, kobiety czy też ludzkiego dziecka, które nie byłoby posłuszne woli jego Cesarskiej Mości. Sithel nie zabierał głosu aż do chwili, gdy w hali zapadłą absolutna cisza. W końcu rzekł wyważonym, spokojnym tonem:
— Czy macie zamiar zaanektować nasze ziemie? Teralind, marszcząc brew, opadła na oparcie krzesła, Siedzący u jej boku pretor Ulwen poruszył się nieznacznie. Mężczyzna delikatnie pochylił się do przodu i zaczął drżeć. Jego kruchym ciałem wstrząsały dreszcze, na co Ulvissen pospiesznie stanął u jego boku. Seneszal pstryknął palcami ku kręcącej się u potężnych drzwi grupie ludzi.
— Wasza Wysokość, szlachetni ambasadorzy, wybaczcie, proszę, pretor ma atak — ogłosił zaniepokojony. — Musimy was opuścić.
Dunbarth uprzejmie rozłożył ręce. Sithel podniósł się z tronu.
— Masz nasza zgodę nu opuszczenie wieży — rzekł. — Czy mam przysłać do komnat pretora jednego z naszych uzdrowicieli?
Teralind podniosła głowę w iście królewski sposób. Mamy własnego medyka, zatem dziękuję, szlachetny Mówco.
Bagażowi chwycili umocowane do krzesła Ulwena poręcze i podnieśli go w górę. Tuż za krzesłem starca zgromadziła się delegacja Ergothu. Kiedy ludzie opuścili salę, Dunbarth pokłonił się i wyprowadził z wieży towarzyszących mu krasnoludów. Sithel nakazał sługom opuścić salę, tak że w końcu w wieży pozostali tylko on i Sithas.
— Dyplomacja jest taka męcząca — rzekł ze znużeniem Mówca. Podniósł się z tronu, składając na nim swe srebrne berło. — Podaj mi ramię, Sith. Chyba muszę chwilę odpocząć.
Tamanier Ambrodel szedł pałacowymi korytarzami u boku lady Nirakiny. Chwilę temu opuścili siedzibę Gildii Kamieniarzy, gdzie żona Mówcy przeglądała plany nowego targowiska. Było to pełne spokoju miejsce, jednakże jego położenie i przeznaczenie przygnębiało Nirakinę.
— Nie tak to ma wyglądać — zwróciła się do Tamaniera. — jesteśmy pierworodnymi tego świata, ulubieńcami bogów. W takiej sytuacji powinniśmy dzielić się naszą łaską z innymi rasami, a nie patrzeć na nie z pogardą, jakby były czymś gorszym.
Tamanier skinął głową.
— Całym sercem zgadzam się z tobą, pani. Kiedy żyłem w głuszy, widziałem przedstawicieli wielu ras — Silvanesti, Kagonesti, ludzi, krasnoludy, gnomów, kenderów — i nikomu nie żyło się lepiej od swego sąsiada, jeśli sam na to nie zapracował. Ziemia nie dba o to, czy orze ją człowiek, czy też elf. Na każdą farmę deszcz spada w jednakowy sposób.
Dotarli do drzwi prywatnych komnat Nirakiny. Zanim odszedł, Tamanier poinformował kobietę:
— Tak jak prosiłaś, pani, poszedłem spotkać się z Miritelisiną.
— Czy ma się dobrze? — spytała z przejęciem elfka. — Kapłanka w tym wieku i obdarzona taką wiedzą nie powinna być zamknięta w pospolitym lochu.
— Ma się dobrze — odrzekł Tamanier — choć wciąż nie okazuje skruchy. Nie przyznaje się również do popełnionej zbrodni.
— Nie wierzę, iż popełniła jakąkolwiek zbrodnię — żarliwie odparła Nirakina. — Miritelisiną kierowało współczucie. Jedyne, czego chciała, to ostrzec uchodźców o zamiarze ich wysiedlenia. Jestem pewna, że nie miała pojęcia, iż wzniecą oni zamieszki.
Tamanier pokłonił się nisko.
— Nie żywię do świątobliwej pani żadnej urazy. Pragnę jednak powiedzieć, iż nie okaże ona skruchy nawet za cenę własnej wolności. Miritelisina wierzy, że pozostając w więzieniu, stanie się inspiracją dla innych, którzy zechcą pomóc uchodźcom. Nirakina uścisnęła ramię dworzanina. — A co ty o tym myślisz. Tam? Po czyjej jesteś stronie?
— Czy naprawdę musisz pytać? Jeszcze chwilę temu byłem jednym z tych biednych nieszczęśników — bez domu, bez środków do życia, pogardzanym przez wszystkich dookoła. Oni zasługują na ochronę Mówcy.
— Zobaczymy, co da się zrobić, aby tak się słało — odparła ciepło Nirakina.
Po tych słowach zniknęła za drzwiami swych komnat, podczas gdy Tamanier lekkim krokiem ruszył w głąb pałacu. Z pomocą walczącej w ich sprawie żony Mówcy już wkrótce uchodźcy poczują łaskę Sithela. Kto wie, być może Miritelisina także zostanie uwolniona i na nowo podejmie swe działania na rzecz biednych i pokrzywdzonych.
Tamanier opuścił centralną wieżę pałacu i szedł przetykanym balkonami, pustym korytarzem wschodniego skrzydła, gdy nagle usłyszał głosy. Obce głosy. Wystarczająco długo żył miedzy ludźmi, by rozpoznać ich mowę.
— ...grać w te głupie gierki? — narzekał pełen emocji, kobiecy głos.
— Tak długo, jak to będzie konieczne. Taka jest wola Jego Cesarskiej Mości — odparł stanowczy, męski głos. — Robię to dla mego ojca! Mam nadzieję, że to docenia!
— Spłaca przecież twoje hazardowe długi, prawda? — rzekł oschłe mężczyzna.
Tamanier wiedział, że nie powinien podsłuchiwać, jednak rozmowa intrygowała go coraz bardziej. Stał nieruchomo. Ludzie ukrywali się na dolnym korytarzu, wiec ich głosy z łatwością docierały do uszu elfa poprzez środkowe atrium.
— Nie ufam temu Dunbarthowi — stwierdziła kobieta. — Zmienia poglądy niczym chorągiewka.
— Nie stoi po niczyjej stronie, poza swoją własną. Póki co, Thorbardin nie jest gotowy do wojny, tak więc krasnolud próbuje skłócić nas z elfami. Jest podstępny, jednak potrafię przejrzeć jego gierki.
— Denerwuje mnie. Podobnie książę Sithas. To jego spojrzenie! Mówią, że elfy mają dar jasnowidzenia. — Głos kobiety stał się bardziej donośny. — Chyba nie sądzisz, że czyta w moich myślach, prawda?
— Uspokój się — odparł mężczyzna. — Nie sądzę, aby potrafił to robić. Ale jeśli nie daje ci to spokoju, porozmawiam z naszym przyjacielem. Po tych słowach na znajdującym się po przeciwnej stronie atrium balkonie dały się słyszeć kroki. Gotów na to, te jego obecność już za chwilę zostanie odkryta, Ta — manier naprężył mięśnie. Kobieta i mężczyzna zakończyli swą sekretną rozmowę.