Pośród popołudniowych cieni, w odległym końcu balkonu, elf dostrzegł młodego kapłana Błękitnego Feniksa, Kamina Oluvai. Jego obecność była dla Tamaniera ogromnym zaskoczeniem. Co kapłan robił w tym miejscu? Niezauważony przez nikogo, mężczyzna wycofał się spod poręczy balkonu. Ludzie, których słyszał, to z pewnością lady Teralind i Ulvissen. Co oznaczała jednak ich przedziwna rozmowa?
Dworskie intrygi były mu obce. Kim naprawdę była Teralind? Co ukrywała? Kim był „przyjaciel", o którym wspomniał Ulvissen? Czy mógł to być zdrajca, o którym mówił przy kolacji Mówca Sithel?
Tamanier oddalił się w pośpiechu. Musiał komuś o tym opowiedzieć, a niedaleko znajdowała się komnata Sithasa. Już po chwili dworzanin poczuł w sercu ulgę; z pewnością książę będzie wiedział, co robić.
20
Dzień Przemiany
Ludzie zwijali obóz i szykowali się do powrotu na statek. Uwijali się w pośpiechu i było oczywiste dla Kith-Kanana, że nie pragną niczego więcej, jak tylko wydostać się z tego przeklętego miejsca. Podczas gdy inni pracowali, Voltorno podszedł do księcia. Nakazał swym ludziom wyrwać słupek z ziemi, po czym chwycił krępujące Kith-Kanana łańcuchy i zaciągnął go na skraj polany.
— Wy tam! Kobieto i chłopcze! Mam tu waszego przyjaciela! Jeśli choć tkniecie któregokolwiek z moich ludzi, dopilnuję, by wasz królewski kompan zapłacił za to! Podaruję mu coś więcej niż tylko zadrapanie na policzku. Jak waszym zdaniem wyglądał będzie bez ramienia, ręki czy nogi? Słyszycie mnie?
Jedyną odpowiedzią był delikatny jęk wiatru w nieruchomym, nagich gałęziach.
— Jesteśmy gotowi do drogi, panie — rzekł jeden z ludzi.
— W takim razie ruszaj, głupku! Voltorno najwyraźniej tracił pewność siebie. Pomimo bólu i przyciśniętego do policzka ostrego miecza Kith-Kanan był szczęśliwy. Im większa była wściekłość Voltorna, tym większe szanse mieli Anaya i Mackeli.
Mężczyźni ruszyli gęsiego ścieżką, Voltorno przekazał księcia jednemu ze swych ludzi i kiedy schodząc ze ścieżki, weszli do lasu, wysforował się na sam przód kolumny.
W milczeniu przekradali się przez las. Mężczyźni szli przygarbieni mierząc kuszami to w jedną, to w drugą stronę. Ich lęk był wyczuwalny niczym najbardziej odrażający odór.
Kiedy dotarli do starego, głębokiego lasu otaczające ich drzewa stały się potężniejsze i rzadsze. Ludzie poruszali się teraz znacznie szybciej, podążając ścieżką, którą wydeptali, idąc ku polanie. Od czasu do czasu Voltorno zerkał na wysokie gałęzie drzew, wyraźnie obawiając się ataku z góry. Jego zachowanie coraz bardziej niepokoiło towarzyszących mu ludzi. Oni także zaczęli spoglądać ku górze, potykając się i wpadając na siebie.
W końcu Voltorno odwrócił się, spoglądając na nich z obrzydzeniem.
— Robicie więcej hałasu niż zagroda pełna świń! — syknął.
— Twój oddech tez wcale nie jest właściwy — wtrącił Kith-Kanan.
Voltorno zmierzył księcia jadowitym spojrzenia i odwróciwszy się, na nowo podjął marsz. W tej samej chwili powietrze wypełnił głośny trzask. Mężczyźni stanęli jak sparaliżowani, starając się ustalić źródło hałasu. Z pobliskiego dębu odłamała się potężna gałąź, i z głuchym jękiem upadla na ścieżkę. Widząc to, ludzie wybuchnęli głośnym śmiechem.
Nagle, za nimi, spomiędzy liści wyłoniła się samotna sylwetka, mierząc ze skradzionej kuszy prosto w plecy ostatniego człowieka. Wypuściwszy bełt, mroczna postać wśliznęła się z powrotem w leśne podszycie. Ranny mężczyzna wydał z siebie gulgoczący odgłos, zrobił do kilka niepewnych kroków i runął na ziemię.
— To Favius! Zastrzelili go! — Uważajcie na przód! Wyglądajcie celu, zanim zaczniecie strzelać? — warknął Voltorno. Pozostałych sześciu mężczyzn otoczyło Kith-Kanana ciasnym pierścieniem. Voltorno chodził powoli dookoła nich, wbijając wzrok w ziejący pustką las. Nie zobaczył jednak nikogo ani niczego. Nagle zatrzymał się, widząc że jeden z jego ludzi i trzyma w dłoniach pustą kuszę. — Meldrenie — rzekł lodowatym tonem — dlaczego Twoja kusza jest niezaładowana?
Mężczyzna o imieniu Meldren spojrzał zaskoczony na swą broń.
— Musiałem pociągnąć za spust — wymamrotał. — Tak, prosto w plecy Faviusa!
— Nie, panie! Favius szedł za mną!
— Nie kłam! — Voltorno z wściekłością uderzył mężczyznę płazem swego miecza. Meldren wypuścił kuszę z rak i runął na ziemię. Żaden z pozostałych mężczyzn nie pomógł mu ani nie potwierdził jego wersji wydarzeń. Voltorno podniósł porzuconą kuszę i wręczył ją innemu mężczyźnie.
— Meldren pójdzie jako ostatni rozkazał. — Przy odrobinie szczęścia czarownica zabije go następnego.
Mężczyźni ograbili martwego towarzysza z broni i sprzętu, po czym na nowo podjęli wędrówkę. Nieszczęsny Meldren, którego jedyną bronią był krótki miecz, zamykał pochód.
Szlak, którym podążali, zaprowadził ich do znajdującego się pomiędzy dwoma potężnymi dębami zejścia. Voltorno upadł na jedno kolano i podniesioną dłonią nakazał swym ludziom zatrzymać się. Z uwagą przyjrzał się ziemi, a następnie spojrzał przed siebie.
— To mi wyglądu na pułapkę — rzekł z mądrą miną. — Nie pójdziemy tędy. Czterech z was pójdzie wzdłuż prawej krawędzi. Reszta idzie ze mną, lewą stroną.
Zejście przypominało rów w kształcie litery V, szeroki na dwadzieścia stóp i głęboki na osiem. Czterech mężczyzn skradało się teraz po prawej stronie żlebu, podczas gdy Voltorno, Kith-Kanan i dwóch pozostałych ludzi schodzili jego lewą stroną. Kiedy w końcu dotarli na sam dół, półczłowiek cmoknął z zadowoleniem.
— Widzicie? — rzekł. Po lewej stronie pnia stała oparta o niego gruba kłoda, gotowa, by stoczyć się w dół, gdyby tylko ktoś poruszył przymocowane do niej splątane pnącza. Winoroślą ciągnęły się w dół, zupełnie zakrywając dno rowu. Chwilę późnią po prawej stronie ukazała się pozostała grupa mężczyzn. Voltorno machnął ku nim dłonią. Człowiek, który szedł jako pierwszy, także pomachał ręką i wówczas grunt usunął się spod jego nóg.
To, na czym stali, nie było niczym innym, jak tylko przykrytą ziemią i liśćmi masywną kłodą. Trzymany w miejscu przez połamane gałęzie potężny bal zarwał się pod ciężarem mężczyzn, którzy wrzeszcząc i wołając o pomoc, runęli w dół żlebu.
— Nie! — ryknął Voltorno.
Jedynymi obrażeniami, jakich doznali ludzie, wpadając do głębokiego na osiem stóp rowu, były siniaki i zadrapania, jednak mężczyźni wpadli w zarośla, będące dźwignią dla umocowanej po lewej stronie kłody. Winoroślą naprężyły się, a spadający bal zmiażdżył całą czwórkę. Voltornowi, Kith-Kananowi i pozostałym dwóm mężczyznom nie pozostało nic innego, jak tylko przyglądać się przerażającej scenie.
Nagle powietrze przeszył świst, a zaraz po nim dało się słyszeć głuche uderzenie. Jeden z towarzyszących półczłowiekowi ludzi runął na ziemię ze sterczącym z pleców bełtem. Ostatni z mężczyzn wrzasnął przeraźliwie. Chwilę później cisnął na ziemię swą broń i nieustannie krzycząc, zbiegł do lasu. Voltorno ryknął na niego, aby natychmiast zawrócił, jednak przerażony człowiek zniknął pomiędzy drzewami.
— Coś mi się widzi, że zostałeś sam, Voltorno — rzekł triumfalnie Kith-Kanan.
Półczłowiek chwycił księcia i zasłonił się nim niczym żywą tarczą.
— Zabiję go, wiedźmo! — ryknął w kierunku drzew. Obracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, z szaleństwem w oczach wypatrując Anayi lub Mackeliego.
— Przysięgam, że go zabiję!
— Nie pożyjesz aż tak długo — powiedział dochodzący zza jego pleców głos.
Przerażony półczłowiek wykonał gwałtowny obrót. Tuż przed nim, jednak poza zasięgiem miecza, stała nonszalancko, umazana czarną farbą Anaya. Za nią stał Mackeli, ściskając w dłoniach gotową do ataku kuszę. Wykorzystując zaskoczenie, jakim był dla Voltorna widok kobiety i chłopca, Kith-Kanan wyrwał się z uścisku pólczłowieka i umknął w bok.