— Daj spokój, synu. Tamanier zostawił drzwi do jej celi otwarte. Powiedzcie strażom, aby nie przynosili jej ani jedzenia, ani wody. Wyjdzie, kiedy zgłodnieje.
— A co zrobisz, jeśli nie wyjdzie? — spytała oszołomiona Nirakina.
— Przeżyję — odparł Mówca. — Teraz wyjdźcie wszyscy. Chcę odpocząć.
Słysząc to, Tamanier natychmiast powrócił do swoich obowiązków, podczas gdy Sithas i Nirakina opuścili komnatę, co chwila oglądając się na Mówcę. Księcia zdumiało, jak mały i słaby zdawał się Sithel w swym wielkim łożu.
Kiedy wszyscy wyszli, Sithel podźwignął się i usiadł w łożu. Dudniło mu w głowie, jednak po chwili walenie ustało. Mówca opuścił nogi na podłogę, rozkoszując się dotykiem chłodnego marmuru. Chwilę później wstał i ostrożnie skierował się w stronę okna. Tuż pod nim rozciągał się widok na cały Silvanost. Jakże kochał to miejsce! Nie miasto, które było niczym więcej, jak tylko skupiskiem budynków, ale ludzi, rytm każdego dnia, który sprawiał, że miejsce to tętniło życiem.
Burza, która poprzedniego dnia dobiegła końca, pozostawiła po sobie przesiąknięte chłodem, krystalicznie czyste powietrze. Wiszące wysoko na niebie, koronkowe chmury rozciągały się od horyzontu aż do połowy nieba, przywodząc na mysi delikatne palce, które za wszelką cenę pragną dosięgnąć miejsca zamieszkiwanego przez bogów.
Nagle ciałem Sithela wstrząsnęły dreszcze. Białe chmury i lśniące wieżyczki zatańczyły mu przed oczami. Szukając oparcia. Mówca pochwycił w dłonie ciężkie zasłony, jednak siły opuściły jego ramiona i miękki materiał wyśliznął się spomiędzy palców. Ugiąwszy kolana, władca Silvanesti osunął się na podłogę. Dokoła nie było nikogo, kto mógłby zauważyć jego upadek, tak więc Sithel leżał nieruchomo na marmurowej posadzce, ogrzewany pojedynczym snopem słonecznego światła.
Sithas przemierzał pałacowe korytarze, szukając Hermathyi. Zauważył, iż jego żona nie została u boku Mówcy, tak bardzo obawiała się przedziwnej choroby. Intuicja nakazała mu wejść po prowadzących do wieży schodach, gdzie mieściła się jego kawalerska komnata. Ku swemu zdziwieniu książę zauważył, że ktoś zapalił jego ofiarną świecę, kładąc na stojącym przy łożu stoliku świeżą czerwoną różę, poświęconą Matheri. Nie miał pojęcia, któż mógłby to uczynić, wszak Hermathya nie miała powodu, by tu przychodzić.
Widok róży i świecy poniekąd uspokoił jego strapiony umysł i Sithas uklęknąwszy przy stoliku, rozpoczął medytację. Modlił się do Matheri o zdrowie dla swego ojca, a także o większą wyrozumiałość w rozmowach z Hermathyą.
Czas mijał. Ile go upłynęło, Sithas nie wiedział. W pewnej chwili komnatę wypełniło ciche stukanie, jednak książę nie zwrócił na nie uwagi. Kiedy dźwięk stał się bardziej donośny, Sithas podniósł głowę i rozejrzał się dokoła, poszukując źródła hałasu. Jego uwagę zwrócił rzadko używany miecz, bliźniacze ostrze broni Kith-Kanana, wiszące na wbitym w ścianę kołku. Miecz wibrował delikatnie we wnętrzu swej oprawnej w mosiądz pochwy, czyniąc tym samym irytujący hałas.
Sithas poniósł się z klęczek i podszedł do broni. Ze zdumieniem spojrzał na żelazną klingę, która drżała niczym przemoczony pies. Chwilę później drżała dłoń, starając się pochwycić rozedrganą rękojeść i uspokoić drżenie, jednak wdarło się ono do jego ramienia, wypełniając sobą całe ciało i sprawiając, że ręka księcia zaczęła niepokojąco mrowić. Sithas ujął rękojeść w obie dłonie...
Nagle następca tronu poczuł naglą, wyraźną obecność swego bliźniaczego brata, Potężną wściekłość, nieopisane cierpienie, przeszywający ból serca, śmiertelny cios.
Jego uszy przeszył donośny trzask i wibracje ustały. Lekko oszołomiony Sithas wyciągnął ostrze z pochwy. Lśniąca klinga pękła zaledwie pięć cali nad rękojeścią.
Strach ogarnął księcia. Strach o brata. Nie wiedział, jak to było możliwe, jednak trzymając w dłoniach kikut miecza, był pewien, że Kith-Kananowi groziło potworne niebezpieczeństwo; może nawet śmierć. Musiał komuś o tym powiedzieć — ojcu, matce. Nie zastanawiając się, wybiegł przez prowadzące do komnaty ciemne, dębowe drzwi, zostawiając je szeroko otwarte. Tuż za nimi dostrzegł postać skrytą w cieniu wiszącego nad drzwiami, kamiennego łuku.
— Twój miecz jest złamany — rzekł uspokajająco tajemniczy mężczyzna. — Nie obawiaj się, szlachetny książę. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić.
Nieznajomy wszedł w krąg bladego światła, które dawała wciąż płonące na stole świeca. Odziany był w szatę koloru nieokreślonej szarości, z zarzuconym na głowę kapturem. Otaczające go powietrze pulsowało aurą władzy i Sithas wyczuwał je niczym żar z pobliskiego ognia, który rozlewał się leniwie po jego twarzy.
— Kim jesteś? — powtórzył z rozwagą książę. Nieznajomy podniósł do góry smukły, różowy palec i odrzucił do tyłu kaptur. Ukryta pod miękkim, szarym materiałem twarz zdawała się okrągła i dobroduszna. Mężczyzna był prawie łysy, choć boki jego głowy porastały kępki brudnoszarych włosów. Jego uszy były drobne i spiczaste.
— Czy ja cię znam? — spytał Sithas. Młodzieniec uspokoił się trochę, widząc, że nieznajomy przypomina skromnie odzianego kapłana.
— Jakiś czas temu, na królewskiej kolacji, poznałeś elfa z długimi, jasnymi włosami, który przedstawił się jako Kamin Oluvai, drugi kapłan Błękitnego Feniksa. To ja byłem tym kapłanem. — Widząc malujące się na twarzy Sithasa zdumienie, nieznajomy zdawał się zadowolony.
— Jesteś Kaminem Oluvai? Wyglądasz zupełnie inaczej — odparł zaintrygowany książę.
— Proste przebranie. — Elf wzruszył ramionami. — Prawdę powiedziawszy, Kamin Oluvai jest tylko jedną z moich masek. Moje prawdziwe imię brzmi Vedvedsica; do usług Waszej Królewskiej Mości. — Po tych słowach ukłonił się nisko.
Było to północne imię, jakich używali Silvanesti, zamieszkujący regiony w okolicach Istar. Elfy te słynęły z zamiłowania do czarodziejstwa. Sithas z uwagą przyglądał się Kaminowi Oluvai, czy też — jak powiedział nieznajomy — Vedvedsice.
— Jestem bardzo zajęty — rzekł nagle. — Czego zatem chcesz?
— Przyszedłem w odpowiedzi na wezwanie, wielki książę. Przez kilka lat służyłem twemu szlachetnemu ojcu, pomagając mu w pewnych delikatnych i wymagających dyskrecji sprawach. Mówca jest chory, czyż nie?
— Sezonowe przeziębienie — odparł sztywno Sithas. — Mów jaśniej i powiedz mi, czego chcesz, albo zejdź mi z rogi.
— Aby przegnać gorączkę deltową, Mówca potrzebuje uzdrowiciela. — Na wieść, że Vedvedsica zna charakter choroby jego ojca, Sithas nie mógł ukryć swego zdumienia. — Już wcześniej pomagałem Mówcy, lecząc gorączkę. I tym razem mogę to uczynić.
— Nie jesteś kapłanem Quenesti Pan. Komu zatem służysz?
Vedvedsica uśmiechnął się, wchodząc głębiej do niewielkiej komnaty. Widząc to, Sithas odsunął się w tył, najwyraźniej niechętny zbyt bliskiej obecności nieznajomego.
— Wasza Wysokość jest elfem o wielkiej erudycji i mądrości. Znasz, panie, niesprawiedliwości silvanestyjskiego prawa, które zezwala tylko na oddawanie czci...
— Komu służysz? — powtórzył ostro Sithas.
Odziany na szaro elf porzucił swą dotychczasową powściągliwość.
— Moim panem jest Gilean, Szary Wędrowiec.
Sithas cisnął na stół koniec złamanego miecza. Jego obawy ustąpiły. Gilean był bogiem Neutralności, nie Zła. Czczenie go nie było w Silvanoście pochwalane, jednak nie było też zakazane.
— Czy mój ojciec zasięgał u ciebie porady? — spytał pełnym zwątpienia głosem.
— Często. — Twarz Vedvedsicy zdradzała przebiegłość, jak gdyby elf był wtajemniczony w rzeczy, o których istnieniu następca tronu nie miał w ogóle pojęcia.