Jednak wraz z eksplozją kwitnących drzew i roślin nadeszła prawdziwa plaga owadów. Nie byli to jednak Czarni Pełzacze Anayi, a roje pszczół, much i motyli. W tych dniach powietrze było ich pełne. Aby powstrzymać natrętne pszczoły przed zadomowieniem się we wnętrzu drzewa, Kith-Kanan i Mackeli musieli bezustannie utrzymywał płonący na palenisku ogień.
Arcuballis raz dziennie powracał do domu z upolowanym dzikiem czy jeleniem, zatem niewiele pozostało im do roboty. Mackeli po raz kolejny zaczął wypytywać o Silvanost, z nadzieją, iż dzięki temu odwróci uwagę Kith-Kanana od smutku i rozpaczy. Rozmawiali więc o mieszkańcach miasta, ich strojach, zwyczajach, pracy i wielu innych rzeczach. Powoli Kith-Kanan zaczaj dzielić się z Mackelim swoimi wspomnieniami i, o dziwo, poczuł niewypowiedzianą tęsknotę za domem.
— A co z... — Mackeli zagryzł dolną wargę. — Co z dziewczętami?
Kith-Kanan uśmiechnął się łagodnie.
— Tak, są tam również dziewczęta.
— Jakie one są?
— Silvanestyjskie panny znane są ze swego wdzięku i urody — odparł książę bez zbytniej przesady. — Większość z nich jest życzliwa, delikatna i bardzo inteligentna: znane są również i takie, które potrafią jeździć konno i wiedzą, jak używać miecza. Te jednak należą do rzadkości. Są płomiennowłose, jasnowłose o włosach jasnych niczym piasek, widziałem również takie, których włosy były czarne jak niebo nocą.
Mackeli przyciągnął nogi i przykucnął na piętach.
— Chciałbym je poznać! Wszystkie!
— Nie wątpię, Keli — rzekł z powagą Kith-Kanan. — Jednak nie mogę cię tam zabrać.
Mackeli znał opowieść o ucieczce Kith-Kanana z Silvanostu.
— Za każdym razem, gdy Ny się na mnie gniewała, czekałem kilka dni, a później szedłem do niej i mówiłem, że jest mi przykro — podpowiedział chłopiec. — Nie możesz powiedzieć swemu ojcu, że jest ci przykro?
— To nie takie proste — odparł książę.
— Dlaczego?
Kith-Kanan otworzył usta, by wyjaśnić wszystko Mackeliemu, jednak nie wydobył z siebie ani słowa. Właśnie, dlaczego? Z pewnością po tak długim czasie gniew ojca złagodniał. Bogowie wiedzieli, że jego własna złość po utracie Hermathyi osłabła i przeminęła, jak gdyby nigdy i śmiała. Nawet teraz, kiedy wymawiał w myślach jej imię, nie czuł w sobie żadnej namiętności. Jego serce już na zawsze będzie należało do Anayi. Teraz, kiedy zabrakło także i jej, dlaczego nie miałby powrócić do domu?
Doszedł jednak do wniosku, że nie może tego uczynić.
— Mój ojciec jest Mówcą Gwiazd. Wiążą go tradycje, których nie może zlekceważyć. Gdyby był tylko mym ojcem, być może mógłbym powrócić i błagać go o wybaczenie. Jednak otaczają go ludzie, którzy mogą nie zechcieć mojego powrotu.
Mackeli pokiwał głowa ze zrozumieniem.
— Wrogowie.
— Nie moi osobiści wrogowie, ale wszyscy kapłani i mistrzowie gildii, którzy zabiegają o to, aby rzeczy pozostały takimi, jakie były przez wieki. Mój ojciec potrzebuje ich wsparcia, dlatego właśnie oddał Hermathyę Sithasowi. Jestem pewien, ze mój powrót wywołałby w mieście wielki niepokój.
Mackeli wrócił do siedzenia na gałęzi, machając w powietrzu nogami.
— To wszystko wydaje się takie skomplikowane — rzekł. — Moim zdaniem las jest lepszy.
Nawet z rozdartym po śmierci Anayi sercem, rozglądając się po usianej kwiatami, słonecznej polanie, Kith-Kanan musiał przyznać chłopcu rację.
Przywołanie uderzyło w niego z siłą ciosu.
Był Wieczór. Od dyskusji na temat Silvanostu minęły już cztery dni i obaj mężczyźni zajęci byli obdzieraniem ze skóry górskiego łosia. Ani Kith-Kanan, ani Mackeli nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego gryf przebył dwieście mil do Gór Khalkist, by upolować łosia; wiadomo było jednak, że była to najbliższa okolica obfitująca w taką zwierzynę. Niemalże kończyli pracę, kiedy nadeszło Przywołanie.
Kith-Kanan wypuścił z dłoni krzemienny nóż do obdzierania zwierzyny. Chwilę później skoczył na równe nogi, wyciągając ręce, jak gdyby nagle pozbawiono go wzroku.
— Kith! Kith, co się dzieje? — wrzasnął Mackeli. Las zniknął sprzed oczu Kith-Kanana. Zamiast niego młodzieniec ujrzał mglisty obraz ścian, podłogi i wykutego w białym marmurze sklepienia. Poczuł się tak, jak gdyby coś uniosło go ponad własnym ciałem i przeniosło do Silvanostu. Oszołomiony, przyjrzał się własnej ręce i zamiast skórzanej tuniki i stwardniałej dłoni zauważył smukłe, gładkie palce i białą, jedwabną szatę. Widoczny na palcu pierścień należał do Sithasa.
W głowie księcia eksplodowała prawdziwa gama uczuć: niepokoju, smutku, samotności. Oto Sithas wzywał jego imię. W mieście pojawiły się kłopoty. Kłótnie i walki. Na dworze byli jacyś ludzie. Widząc gnające przed oczami obrazy, książę zatoczył się do tyłu — zawołał. Kiedy tylko wypowiedział imię brata. Przywołanie dobiegło końca.
Stojący obok Mackeli szarpał go za poły tuniki. Kith-Kanan jak oszalały wyrwał się z jego uścisku i odepchnął chłopca w tył.
— Co się stało? — spytał przerażony Mackeli. Mój brat. To był mój brat, w Silvanoście... Widziałeś go? Mówił coś?
Nie używał słów. Kraj jest w niebezpieczeństwie... Kith-Kanan przycisnął dłonie do twarzy. Serce mu waliło — Muszę wrócić. Muszę udać się do Silvanostu. — Po tych słowach odwrócił się i zniknął we wnętrzu dębu. — Zaczekaj! Czy musisz wracać natychmiast?
— Muszę iść. Muszę iść teraz — obstawał przy swoim Kith-Kanan.
— A zatem weź mnie ze sobą!
Kith-Kanan pojawił się w wejściu.
— Co powiedziałeś?
— Zabierz mnie ze sobą — powtórzył z nadzieją Mackeli — Będę twoim służącym. Zrobię wszystko. Będę czyścił twoje buty, przygotowywał posiłki... cokolwiek zechcesz. Nie chcę zostać tu sam, Kith. Chcę zobaczyć miasto, w którym mieszkają tacy jak ja!
Kith-Kanan podszedł do niego, wciąż ściskając w dłoni krzemienny nóż. W zalewającej jego umysł powodzi uczuć zdał sobie sprawę, jak bardzo cieszy go myśl, że Mackeli chciał wyruszyć razem z nim. Chłopiec był mu bliższy niż ktokolwiek inny, z wyjątkiem Anayi i Sithasa. Jeśli faktycznie miał powrócić do Silvanostu i stawić czoło wydarzeniom w mieście, nie chciał utracić takiej przyjaźni i wsparcia, jakie oferował Mackeli.
Poklepując chłopca po ramieniu, oznajmił: — Pojedziesz ze mną, jednak niejako mój służący. Będziesz moim giermkiem i od będziesz szkolenie na wojownika. Jak ci się to podoba?
Mackeli był zbył wstrząśnięty, by cokolwiek powiedzieć. Zamiast tego oplótł Kith-Kanana ramionami i uścisnął go serdecznie.
— Kiedy wyruszamy? — spytał.
Kith-Kanan poczuł, jak Przywołanie szarpie jego ciałem. Teraz, teraz, teraz. Myśli krążyły w jego głowie niczym drugie bicie serca. W jakiś sposób udało mu się oprzeć tej nienasyconej chęci natychmiastowego powrotu. Było późno i przed wyprawą należało poczynić pewne przygotowania
— Jutro rano — zdecydował.
Dzień nadszedł niczym pękająca skorupka jajka. Na początku wszystko zdawało się gładką, niczym niezmąconą nocą, kiedy nagle na wschodzie pojawiła się słoneczna rysa. Wystarczyła ona, by obudzić podekscytowanego Mackeliego, który ochlapał twarz wodą, oznajmiając, że jest gotowy do drogi.
— Czy nie ma niczego, co chciałbyś ze sobą zabrać? — zdziwił się Kith-Kanan.
Mackeli rozejrzał się po wnętrzu drzewa. Krzemienne narzędzia, tykwy, ulepione z gliny kosze — żadna z tych rzeczy nie była warta zachodu. Wciąż potrzebowali jednak jedzenia i wody, tak więc wypełnili dwa wiklinowe kosze mięsem, orzechami, jagodami i bukłakami z wodą, uważając przy tym, aby nie były zbyt ciężkie i nie stanowiły zbytniego obciążenia dla Arcuballisa, Spośród całej trójki tylko gryf wciąż pogrążony był w głębokim śnie. Kiedy Kith-Kanan gwizdnął przez zaciśnięte zęby, Arcuballis wyciągnął spod skrzydła swą orlą głowę i stanął na szponiastych łapach. Gdy Mackeli przywiązywał kosze do siodła.