Kith-Kanan napoił swego skrzydlatego rumaka.
Uczucie naglącej potrzeby gnało ich do przodu. Mackeli bez ustanku paplał o rzeczach, które chciałby zrobić i zobaczyć. Chłopiec zdrapał z twarzy resztki farby, ogłaszając, iż nie chce, aby mieszkańcy miasta wzięli go za dzikusa. Książę po raz ostatni sprawdził uprzęże pod szyją i piersią Arcuballisa, podczas gdy zniecierpliwiony chłopiec wdrapał się na tylne siodełko. Wówczas Kith-Kananem zawładnęło zwątpienie.
— O co chodzi? — spytał Mackeli.
— Jest jedna rzecz, którą muszę zrobić. — Po tych słowach Kith-Kanan przeciął ukwieconą polanę, kierując się ku smukłemu drzewku, w które zmieniła się Anaya. Zatrzymawszy się dwa jardy od niego, spojrzał na strzelające ku niebu gałęzie. Wciąż ciężko mu było pogodzić się z myślą, że kobieta, którą kochał, była tutaj, choć pod inną postacią — Część mego serca pozostanie tu z tobą, ukochana. Muszę jednak wrócić; mam nadzieję, że to rozumiesz. — Łzy wezbrały w oczach księcia, kiedy wyciągnął krzemienny nóż. — Wybacz mi — szepnął, wyciągając dłoń i odcinając długi na cztery cale zielony pęd, pokryty obficie jasnozielonymi pąkami. Następnie rozciął twardą, jelenią skórę swej tuniki i umieścił pęd tuż nad sercem.
Po raz ostatni elfi książę spojrzał na młody dąb, a następnie ogarnął wzrokiem polanę, na której byli tacy szczęśliwi.
— Kocham cię, Anayo — rzekł. — Żegnaj. — Odwróciwszy się, szybkim krokiem podszedł do Arcuballisa.
Chwilę później wskoczył na grzbiet swego rumaka i rozsiadł się w siodle. Gwiżdżąc, uderzył boki stworzenia piętami i nakazał mu wzbić się w powietrze. Podczas gdy gryf odbijał się od ziemi, rozrywając pazurami zielone podszycie, w powietrze uniosły się prawdziwe potoki płatków i kwiatowego pyłku. W końcu Arcuballis rozwinął swe potężne skrzydła i z niewiarygodną siłą wzbił się w powietrze. Mackeli krzyknął z radości.
Przez chwilę krążyli nad polaną, z każdym kolejnym okrążeniem nabierając wysokości. Kith-Kanan tęsknym wzrokiem spoglądał w dół, po czym podniósłszy głowę, zatopił wzrok w chmurach i zwrócił głowę Arcuballisa na północny zachód. Na wysokości tysiąca stóp wyrównali lot. Powietrze było ciepłe, a delikatny wiatr unosił Arcuballisa, pozwalając mu pokonywać długie odcinki niemalże bez machnięcia skrzydeł.
Mackeli wychylił się do przodu i krzyknął wprost do ucha Kith-Kanana:
— Jak długo będziemy lecieć, zanim w końcu dotrzemy na miejsce?
— Dzień, może dwa.
Mijali eksplodujący zielenią świat, który na ich oczach zdawał się tryskać życiem. Niższe partie powietrza pełne były ptaków, począwszy od maleńkich jaskółek, aż po ogromne stada dzikich gęsi. Majaczący w dole las stopniowo przerzedził się, ustępując miejsca rozległej równinie, Kiedy słońce sięgnęło zenitu, ujrzeli przed sobą pierwsze oznaki cywilizacji — zbudowaną na okręgu wioskę, otoczoną gęstą ścianą darni. Tuż nad nią unosiła się chmura dymu.
— Czy to miasto? — spytał podekscytowany Mackeli.
— Nie, to tylko osada. Wygląda na to, że została zaatakowana. — Niepokój zmieszany ze strachem sprawił, że serce Kith-Kanana zaczęło walić jak oszalałe, kiedy młodzieniec ściągnął wodze. Wyczuwając wolę swego jeźdźca, Arcuballis przechylił się i stopniowo obniżył lot.
Lecieli teraz przez opary gęstego dymu. Dławiąc się od kaszlu, Kith-Kanan zmusił gryfa, by ten zatoczył koło ponad splądrowaną wioską. W dole panował kompletny bezruch i książę zdołał dostrzec lezące na murze i pomiędzy chatkami ciała poległych.
— To straszne — rzekł ponuro. — Zejdę tam i rozejrzę się po okolicy. Bądź czujny, Keli. Arcuballis wylądował tuż poza zewnętrznym murem, nieopodal jednej z rozlicznych, wydartych w nim dziur i obaj mężczyźni zeskoczyli z grzbietu gryfa. Mackeli ściskał w dłoniach kuszę, którą zabrał jednemu z ludzi Voltorna, podczas gdy Kith-Kanan uzbrojony był w swój długi łuk. U boku księcia wisiała pusta pochwa.
— Widzisz, co zrobili? — rzekł książę, wskazując na widoczne w murze rozdarcia. — Grabieżcy użyli bosków, by przewrócić ścianę.
Przeszli ponad plątaniną wyschniętej darni i wkroczyli na teren wioski. Szarpany wiatrem, gryzący dym kłębił się i wirował. W miejscach, gdzie niegdyś ludzie dyskutowali, sprzeczali się i śmiali, nie było teraz niczego, poza pustymi uliczkami. Tu i ówdzie leżały rozrzucane ubrania i szczątki stoczonych naczyń. Kith-Kanan odwrócił pierwsze, napotkane po drodze ciało — przeszytego mieczem Kagonesti. Sądząc po jego wyglądzie, mógł stwierdzić, że niewiele czasu upłynęło od jego śmierci — dzień, najwyżej dwa. Odwróciwszy mężczyznę z powrotem ku ziemi. Kith-Kanan przystanął i potrząsnął głową. Potworne W czasie Przywołania wyczuł, te w kraju dzieją się dziwne rzeczy. Ale to? To były mord i grabież.
Wszystkie ciała, które znaleźli w splądrowanej osadzie, należały do mężczyzn, zarówno Silvanesti, jak i Kagonesti. Nigdzie nie było jednak śladu kobiet czy dzieci. Zniknęły też wszystkie zwierzęta i niemalże wszystko, co przedstawiało sobą jakąś wartość.
— Kto mógł to zrobić? — spytał z powagą Mackeli.
— Nie wiem. Kimkolwiek byli, nie chcieli zdradzać swej tożsamości. Zauważyłeś, że zabrali ze sobą ciała swych poległych kompanów?
— Skąd to wiesz?
Kith-Kanan wskazał dłonią garstkę poległych osadników.
— Ci ludzie nie położyli się ot tak i umarli. Zginęli, walcząc, a to oznacza, że musieli pociągnąć za sobą kilku spośród swoich wrogów.
W zachodniej części wioski odnaleźli mnóstwo śladów — koni, bydła, a także ludzi. Najeźdźcy zabrali ze sobą swych elfich i zwierzęcych jeńców, wyprowadzając ich na rozległą równinę. Mackeli spytał, co takiego znajdowało się po tamtej stronie.
— Miasto Xak Tsaroth. Nie wątpię, iż rabusie będą próbowali sprzedać swe wojenne łupy na tamtejszych targowiskach — odparł ponuro Kith-Kanan. Młodzieniec spojrzał na horyzont, jak gdyby mógł jeszcze dostrzec bandytów, którzy popełnili ten straszliwy akt przemocy. — Za Xak Tsaroth rozciąga się ojczyzna Kagonesti. To las, niezwykle podobny do tego, który właśnie opuściliśmy.
— Czy twój ojciec włada całą tą ziemią? — spytał zaciekawiony Mackeli.
— Rządzi nią na mocy prawa, jednak prawdziwym władcą tych ziem jest ten, kto dzierży w dłoni miecz.
— Kith-Kanan kopnął wyschniętą ziemię, posyłając w powietrze garść kurzu. — Chodź, Keli. Wynośmy się stąd.
Po tych słowach powlekli się z powrotem do Arcuballisa, idąc wzdłuż zewnętrznego łuku darniowej ściany. Mackeli, powłócząc nogami, szedł w milczeniu ze spuszczoną głową. Widząc to, Kith-Kanan spytał, co go dręczy.
— Świat poza lasem to naprawdę mroczne miejsce — odparł chłopiec. — Ci ludzie zginęli tylko dlatego, że ktoś chciał ich ograbić.
— Nigdy nie mówiłem, że zewnętrzny świat to jedynie marmurowe miasta i piękne dziewczęta — odparł Kith-Kanan, kładąc dłonie na ramionach chłopca. — Nie zniechęcaj się jednak. Takie rzeczy nie dzieją się każdego dnia. Kiedy opowiem o tym ojcu, z pewnością położy koniec temu zbójectwu.
— Co on może zrobić? Mieszka przecież w dalekim mieście.
— Nie lekceważ władzy, jaką posiada Mówca Gwiazd.
Był zmierzch kolejnego dnia, kiedy na horyzoncie pojawiły się pierwsze białe szczyty miejskich wieżyczek. Arcuballis wyczuł zbliżający Się koniec podróży i bez zachęty ze strony Kith-Kanana przyspieszył lotu. Widoczna w dole ziemia gnała teraz z zadziwiającą prędkością. Szeroka wstęga Thon-Thalasu, odbijająca głęboki akwamaryn wiecznego nieba, pojawiła się, zbliżyła i rozbłysła pod ugiętymi łapami gryfa.