Sithas był nieuzbrojony. Prawdę powiedziawszy, nikt w ogromnej sali nie był uzbrojony, z wyjątkiem niektórych ojców klanów, którzy mieli przy sobie marne ceremonialne buławy. Gdyby Kith-Kanan zdecydował się na walkę, nikt nie byłby w stanie go powstrzymać. Dłoń w której trzymał miecz, zadrżała.
Z okrzykiem pełnym niewypowiedzianego bólu książę odrzucił na bok krótkie, smukłe ostrze. Miecz, ślizgając się po kamiennej, polerowanej posadzce, potoczył się w kierunku zgromadzonych kapłanów, którzy w pośpiechu umknęli z jego drogi. Było bowiem rytualnie nieczyste, by którykolwiek z nich dotykał broni zakończonej ostrzem.
Kith-Kanan wybiegł z sali z twarzą rozpaloną złością i goryczą. Zebrani spoglądali za nim w milczeniu, Sithas zszedł z podniesienia i podszedł do miejsca, gdzie leżał miecz brata. Podniósł ostrze. Broń zdawała się ciężka i niezdarna w jego nieobytej dłoni Przez chwilę książę przyglądał się smukłej, ostrej klindze, by następnie spojrzeć tła drzwi którymi wyszedł Kith-Kanan. Serce krwawiło mu z powodu nieszczęścia brata. Tym razem bowiem Kith-Kanan był nie tylko bezczelny i porywczy. Jego czyn były zniewagą dla królewskiego majestatu i samych bogów.
Sithas widział tylko jedno wyjście z sytuacji. Podszedł do swego ojca i przyszłej narzeczonej. Złożywszy obnażone ostrze u stóp Sithela, ujął w dłonie rękę Hermathyi. Była taka ciepła i pełna życia, że był w stanie wyczuć puls bijący szaleńczo pod własnymi, zziębniętymi palcami. Kiedy spomiędzy fałdów szaty wyciągnął klejnot gwiazd, ten także wydawał się prawie żywy. Leżał nieruchomo na jego smukłej dłoni, emanując subtelnym, tęczowym blaskiem.
— Jeśli będziesz moja, ja będę twój — rzekł, wyciągając klejnot w kierunku Hermathyi.
— Będę — odparła donośnym głosem. Wzięła klejnot z jego dłoni i przycisnęła go do piersi.
Wieża Gwiazd zatrzęsła się od radosnych okrzyków zgromadzonych w niej elfów.
2
Później tej samej nocy
Sithel z wściekłością przemierzał korytarze Pałacu Quinari. Na jego widok służba i dworzanie cofali się z lękiem; tak wielki był gniew, który malował się na jego twarzy. Zgromadzenie zakończyło się szczęśliwie, jednak Mówca Gwiazd nie mógł zapomnieć zniewagi, jakiej dopuścił się jego syn.
Korytarz kończył się wejściem do głównej wieży. Sithel zbliżył się do potężnych, wykutych w brązie drzwi, które oddzielały królewskie komnaty od reszty zamku. Drzwi były wysokie na osiemnaście stóp, inkrustowane srebrnymi runami, które kapłani obłożyli zaklęciami ochronnymi Nikt, kto nie był potomkiem samego Silvanosa, nie był w stanie ich otworzyć. Sithel uderzył masywne skrzydła dłońmi i drzwi z delikatnym drżeniem otworzyły się do wewnątrz.
— Gdzie on jest? Gdzie jest Kith-Kanan? — Mówca zażądał odpowiedzi, stając w lekkim rozkroku i opierając na biodrach zaciśnięte pięści. — Oduczę tego młodzieńca okrywania nas hańbą przed publicznym zgromadzeniem.
Obecna w komnacie Nirakina przysiadła na niskiej pozłacanej kanapie. Tuż nad nią pochylał się Sithas, który podawał matce kielich słodkiego nektaru. Kiedy Sithel wszedł do pokoju, młodzieniec wyprostował się, jednakże żadne z nich ani słowa.
— A więc? — naciskał Sithel. Nirakina spojrzała na niego znad kielicha. Jej wielkie bursztynowe oczy były pełne smutku.
— Nie ma go w pałacu — odparła cicho. — Służba szukała go, ale nie udało im się go odnaleźć.
Sithel wszedł głębiej do komnaty. Odgłos jego ciężkich kroków ginął pośród zaściełających podłogę grubych, miękkich dywanów, a bogato zdobione gobeliny pokrywające zimne, kamienne ściany tłumiły jego ostre słowa. — Służba! Ha! Oni nic nie wiedzą. Kith-Kanan ma więcej kryjówek, niż ja liczę sobie lat.
— Odszedł — rzekł Sithas.
— Skąd to wiesz? — spytał ojciec, przenosząc spojrzenie na starszego syna.
— Nie wyczuwam jego obecności w pałacu — spokojnie odparł książę.
Rodzice wiedzieli doskonale, jak silna była więź łącząca braci.
Sithel nalał sobie kielich nektaru, chcąc opanować złość. Chwilę później pociągnął potężny łyk napoju. — Jest coś jeszcze — rzekł Sithas ściszonym głosem. — Gryf Arcuballis... zniknął z królewskiej stajni. Sithel kilkoma łykami opróżnił kielich.
— Uciekł, prawda? Cóż, wróci. Jest mądrym chłopcem, ale nigdy nie wyruszał w świat sam. Nie przetrwa tygodnia bez służby, dam dworu i opiekunów.
— Boję się — rzekła Nirakina. — Nigdy nie widziałam go tak zmartwionego. Dlaczego nic nie wiedzieliśmy o Kith-Kananie i tej dziewczynie? — Ujęła w rękę dłoń Sithela. — Skąd mamy wiedzieć, że ona będzie dla ciebie dobrą żoną, po tym jak się zachowała?
— Być może jest ona nieodpowiednia — odparł Sithas, patrząc na ojca. — Gdyby faktycznie tak było, może zaślubiny zostałyby odwołane. Wówczas ona i Kith-Kanan ...
— Nie wycofam słowa danego Shenbarrusowi tylko dlatego, iże jego córka jest nierozsądna. — warknął Sithel, przerywając rozważania syna — Pomysł także o samej Hermathyi, Czy powinniśmy zepsuć jej reputację tylko po to, by ukoić zranionego twojego brata? Wkrótce oboje pomną o tym nonsensie. Po policzkach Nirakiny potoczyły się łzy. — Czy mu przebaczysz? Czy pozwolisz mu wrócić?
— Nie ode mnie to zależy — odparł Mówca. Czuł, jak jego gniew ustępuje miejsca zwykłej ojcowskiej trosce. — Zapamiętaj jednak moje słowa — on wróci.
Po tych słowach Mówca spojrzał na Sithasa, oczekując od niego wsparcia, jednak ten milczał. W przeciwieństwie do swego ojca nie był pewien powrotu Kith-Kanana.
Gryf szybował niemal bezszelestnie, ledwie muskając pałacowy dach swymi przedziwnymi łapami z delikatnym, głuchym brzękiem. Kith-Kanan zsunął się z grzbietu Arcuballisa. Pogłaskał kark swego wierzchowca i szepnął do ucha kilka słów otuchy.
— Bądź grzeczny. Zostań tu.
W odpowiedzi gryf posłusznie przygiął łapy i położył się.
Kith-Kanan przez moment skradał się wzdłuż dachu. Kiedy spadł na niego potężny, czarny cień wieży prowadząca do pałacu klatka schodowa utonęła w mroku. Odziany w swą ciemną, pikowana tunikę i ciężkie nogawice, książę wtopił się w panujące dookoła ciemności. Ostrożnie minął schody, gdzie nawet o tak późnej porze krzątała sic służba. Nie chciał, aby go zauważono. Przylgnął do podstawy wieży. Wysoko ponad jego głową wąskie okna lśniły delikatnym żółtawym blaskiem lampionów. Kith-Kanan rozwinął zawieszoną u boku cienką jedwabną linę. Do pasa przytroczony miał żelazny hak. Przywiązał do niego linę, oderwał się od kamiennej ściany i zaczął kołysać nią ponad głową. Chwilę później z wyuczoną łatwością pozwolił, by śmignęła ona do góry. Rozkołysany hak sięgnął trzeciego poziomu okien i zaczepił o kamienny parapet. Po próbnym pociągnięciu za linę Kith-Kanan zaczął mozolną wspinaczkę, odpychając się nogami od grubych, kamiennych ścian wieży.
Jego komnata znajdowała się na trzecim poziomie okien, a dokładnie rzecz biorąc, na szóstym piętrze. Kiedy już dotarł do wąskiej półki, o którą zaczepiony był żelazny hak, Kith-Kanan oparł się o chłodną, kamienną ścianę, próbując złapać oddech. Dookoła niego rozciągał się widok na pogrążone we śnie miasto Silvanost. Białe wieżyczki świątyń, pałace szlachty, wznoszący się ponad miastem monumentalny, kryształowy grobowiec Silvanosa — wszystko to skąpane było w świetle dwóch księżyców Krynnu. Oświetlone okna lśniły niczym klejnoty: żółte topazy i białe diamenty, Kith-Kanan otworzył okno ostrzem niewielkiego sztyletu i pokonując parapety zszedł wprost do swego łoża. Chłodne światło księżyców czyniło jego komnatę bladą i dziwnie obcą. Jak wszystkie pokoje na tym poziomie wieży, także komnata Kith-Kanana miała kształt trójkąta, przypominając tym samym gigantyczny kawałek ciasta. Znajdowały się tu rozmaite skarby z czasów jego chłopięctwa, łowieckie trofea, kolekcja lśniących, bezwartościowych kamyczków, zwoje opisujące heroiczne czyny Silvanosa i Balifa. Z wszystkim tym już wkrótce będzie musiał się pożegnać i być może już nigdy nie zobaczy ani też nie dotknie żadnej z tych rzeczy.