Выбрать главу

— Nie — odparł stanowczo. — Wojna nie jest odpowiedzią.

Kith-Kanan zwrócił się teraz do milczącego, kalekiego pretora i towarzyszącej mu żony.

— Czy Ergoth sądzi, że wojna jest odpowiedzią? Głowa pretora zadrgała delikatnie, jednak — jak zwykle — to jego żona udzieliła odpowiedzi.

— Nie — odparła Teralind. — Nie w sytuacji, gdy pokój jest tańszy.

W końcu Kith-Kanan odwrócił się w stronę ojca.

— Co ty o tym sądzisz, Wielki Mówco?

— Zachowujesz się bezczelnie — ostrzegł Sithas.

— Nie — odparł Sithel — to dobrze, że pyta nas wszystkich. Nie chcę wojny. Nigdy jej nie chciałem. Kith-Kanan skinął głową i rozejrzał się po sali.

— W takim razie czy nie można znaleźć sposobu, abyśmy wspólnie rządzili ziemią: elfy, ludzie i krasnoludy? — Nie wiem, co mają z tym wspólnego krasnoludy — rzekła posępnie Teralind. — Przecież one nawet nie mieszkają na tym obszarze.

— Tak, ale mówimy tu o całej granicy — przypomniał Dunbarth. — Naturalnie interesują nas to, kto jest po jej drugiej stronie.

Salę wypełnił słoneczny blask, który wdarł się do środka przez wycięte w murach wieży setki wąskich okien. Przez otwarte drzwi wpadł do wnętrza wieży delikatny wiatr, jak gdyby piękno dnia chciało oderwać zgromadzonych od pełnej powagi debaty. Widząc to, Sithel klasnął w dłonie i ogłosił:

— Oto dobry czas na przerwę, nie tylko po to, by zastanowić się nad kwestią pokoju, ale także by posilić się chlebem i mięsem oraz pospacerować w promieniach słońca.

— Jak zawsze. Wasza Wysokość jest najmądrzejszy spośród nas wszystkich — odparł Dunbarth, na którego zmęczonej twarzy widniał uśmiech.

Teralind zaczęła protestować, jednak Mówca zdecydował się odroczyć spotkanie aż do obiadu. Sala gwałtownie opustoszała, zostawiając Teralind, pretora Ulwena, a także Ulvissena samym sobie. Ulvissen bez słowa podniósł chorowitego starca i trzymając go w ramionach, opuścił wieżę. Tymczasem Teralind starała się opanować swą wściekłość, drąc na strzępy jedną ze swych koronkowych chusteczce.

Dzień był doprawdy piękny i tłum delegatów wartkim strumieniem wylał się przez masywne drzwi, wprost do otaczającego wieżę ogrodu. Natychmiast wśród nich pojawili się służący, niosąc na swych ramionach biesiadne stoły. Chwilę później teren wokół głównego wejścia wypełnił się ławami, na których ułożono śnieżnobiałe płótna, na nich zaś wszelkiego rodzaju owoce i mięso, którymi mieli częstować się goście Mówcy. Przyturlano także beczkę rumianego nektaru, której klepki dudniły niczym odgłosy letniej burzy.

Zarówno ambasadorowie, jak i towarzyszące im delegacje zgromadzili się wokół stołów. Dunbarth natychmiast pochwycił wypełniony nektarem kielich. Sprawdziwszy rocznik, uznał, iż odpowiada jego upodobaniom, po czym ruszył obejrzeć jedzenie. Po chwili dostrzegł Kith-Kanana, który stał samotnie na skraju ogrodu. Z jedzeniem w ręku krasnolud podszedł do młodzieńca.

— Czy mogę dołączyć do ciebie, szlachetny książę — spytał.

— Jako gość możesz stać, gdziekolwiek zechasz — odparł z sympatią Kith-Kanan.

— Poranna sesja była niezwykłe ciekawa, nie sądzisz — Krasnolud rozdarł pieczeń z kapłona i wgryzł się w soczyste udko. — To największy postęp, jaki uczyniliśmy od czasu pierwszego posiedzenia.

Kith-Kanan ugryzł jabłko i spojrzał na swego rozmówcę z nieukrywanym zdziwieniem.

— Postęp? Jedyne, co słyszałem, to kłótnie. Krasnolud odchylił rondo swego kapelusza i podniósł do ust złoty puchar. Chwilę później potężnym łykiem opróżnił jego zawartość i wytarł z wąsów lepką ciecz.

— Niech mnie Reorx błogosławi, Wasza Wysokość! Dyplomacja to nie polowanie. Nie tropimy naszej zwierzyny, nie zabijamy jej i nie zabieramy do domu, aby ją zjeść. Nie, szlachetny książę; dyplomacja jest niczym stary krasnolud, który czesze swoje włosy. Każdy włos na go grzebieniu oznacza porażkę, podczas gdy każdy, który pozostaje na jego głowie, to zwycięstwo! Kith-Kanan zachichotał i rozejrzał się po ogrodzie. Tęsknił za ciężarem wiszącego u boku miecza, choć jeszcze bardziej brakowało mu widoku i zapachu lasu. Miasto zdawało się zbyt jasne, a powietrze przesiąknięte było zbyt dużą ilością dymu. Dziwne... nigdy wcześniej nie zauważał podobnych rzeczy.

— O czym rozmyślasz. Wasza Wysokość? — spytał Dunbarth.

O czym rozmyślał? Kith-Kanan spojrzał na towarzyszącego mu krasnoluda.

— Żona pretora jest dość nerwowa, podczas gdy sam pretor nigdy się nie odzywa. Można by pomyśleć, że imperator powinien mieć lepszych reprezentantów — skomentował Kith-Kanan. — Nie wydaje mi się, aby lady Teralind działała na korzyść cesarstwa.

Dunbarth rozejrzał się za miejscem, gdzie mógłby wyrzucić ogryzioną kość kapłona. Jak gdyby na jego wezwanie pojawił się sługa, który zabrał odpadki z rąk krasnoluda.

— Tak, cóż, z pewnością nie jest ona spokojna i delikatna, jednak czystym uporem także można wiele osiągnąć. Książę Sithas... — Dunbarth szybko zdał sobie sprawę, z kim rozmawia, i rozmyślił się co do swej wypowiedzi.

— Tak? — podpowiedział Kith-Kanan.

— Nieważne, Wasza Wysokość.

— Mów, panie. Nie należy obawiać się prawdy.

— Chciałbym podzielać optymizm Waszej Wysokości!

Mijający ich sługa napełnił ponów me kielich krasnoluda. — Zamierzałem powiedzieć, że książę Sithas, twój szlachetny brat, dorównuje uporem lady Teralind.

Kith-Kanan pokiwał głową.

— Jest to aż nazbyt prawdziwe. Są do siebie bardzo podobni. Oboje wierzą w to, że prawda jest zawsze po ich stronie.

Po tych słowach obaj mężczyźni wymienili kilka dalszych uprzejmości, po czym krasnolud nagle się pożegnał, tłumacząc, iż chciałby porozmawiać także z innymi gośćmi i powałęsać się bez celu. Kith-Kanan zdołał jednak wyczytać w jego nagłym odejściu inną przyczynę. Kiedy krasnolud oddalił się, książę potrząsnął głową. Mówiło się, że krasnoludy z natury swej są bezpośrednie i serdeczne, jednak Dunbarth był bardziej subtelny od baliforskiego kupca.

Książę spacerował więc sam pośród wysokich żywopłotów, kwitnących pnączy i pomysłowo ukształtowanych — wykonanych z drewna bukszpanowego i cedru — rzeźb. Wiosna zdawała się podążać za nim od leśnej głuszy aż do Silvanostu, gdzie ogrody aż kipiały życiem.

Rozmyślał o polanie, na której żył wraz ze swoją rodziną. Czy pszczoły zdążyły już zbudować swe gniazda we wnętrzu wydrążonego dębu? Czy kwitnące drzewa zrzucały swe kwiaty do sadzawki, która była wejściem do tajemnej jaskini Anayi? Pośród całej świetności i majestatu, których symbolem był Silvanost, młodzieniec z tęsknotą rozpamiętywał prostotę życia, jakie wiódł z Anayą.

Jego zaduma została przerwana, gdy za kolejnym rogiem żywego labiryntu ujrzał Hermathyę, siedzącą samotnie na kamiennej ławeczce.

Kith-Kanan przez chwilę zastanawiał się, czy nie zawrócić, by uniknąć spotkania z byłą kochanką, jednak zdecydował, że przecież nie może wiecznie się ukrywać.

Zamiast tego podszedł do kobiety i przywitał się z nią, Hermathya nie podniosła wzroku, by spojrzeć na księcia, lecz uparcie wpatrywała się w ukwiecone drzewa i otaczającą ich zieleń.

— Obudziłam się dziś rano z myślą że twój powrót był tylko snem. Później jednak spytałam o to służącą, która odparła, że to prawda. — Jej głos był cichy i opanowany. Włosy Hermathyi lśniły w jasnych promieniach słońca. Nosiła je spięte wysadzaną klejnotami spinką, jak przystało szlachetnie urodzonej, elfiej mężatce. Jej blade ramiona były nagie, odsłaniając gładką, nieskalaną skórę. Widząc to, Kith-Kanan pomyślał, że była jeszcze piękniejsza niż wówczas, gdy opuszczał Silvanost.

Kiedy poprosiła go, by usiadł obok, odmówił.