— Podoba rai się — powtórzyła stanowczym tonem. — Kładzie odpowiedzialność na ramiona tych, którzy zamieszkują owe tereny. — Stojący za jej plecami Ulvissen był niemalże siny z wściekłości. — Nie będzie potrzeby wysyłania żadnej armii, naszej czy tez waszej. Dzięki temu imperator zaoszczędzi mnóstwo pieniędzy.
— Mam pewne obawy co do skuteczności owej straży — wtrącił Dunbarth — jednak niech nikt nie mówi, że Dunbarth z Dunbarthów nie chciał dać temu pomysłowi szansy! — Krasnolud zdjął z głowy swój kłopotliwy kapelusz. — Myślę, że nastanie pokój! — zadeklarował, ciskając kapelusz na lśniącą, marmurową posadzkę.
— Nie bądź zbyt pochopny — ostrzegł go Sithas. Jego zasadniczy głos ostudził narastający w wieży zapał — Plan mego brata ma pewne zalety, nie mówi jednak nic o kwestii władzy. Stwórzmy straż, ale taką, w której uzbrojone będą tylko elfy.
Kith-Kanan wyglądał na porażonego słowami brata, podczas gdy widoczny na twarzy Teralind spokój natychmiast zniknął.
— Nie, to nie możliwe! — wybuchnęła kobieta. — Ergoth nie pozwoli na to, by ludzie mieszkali niczym zakładnicy pośród elfiej armii!
— Racja — odparł Dunbarth, podnosząc kapelusz i wytrzepując go o nogę.
— Nic możemy zrzec się naszych pradawnych praw do tej ziemi! — nalegał Sithas.
— Zamilcz! — rzekł Mówca, marszcząc brew. Teraz z kolei Sithas wyglądał na niezadowolonego. — Mówimy tu o pomyśle, który można wcielić w życie. Jeśli Ergoth i Thorbardin są w stanie zgodzić się na propozycję Kith-Kanana, nie mogę w dobrej wierze odrzucie najlepszej szansy na pokój.
Sithas otworzył usta, aby przemówić, jednak Sithel uciszył go jednym spojrzeniem. Widząc to, książę odwrócił się, zaciskając usta w wąską kreskę.
Po krótkiej chwili, kiedy omówione zostały konkretne szczegóły, delegaci doszli do wstępnego porozumienia. Każdy z trzech narodów zastał zobowiązany do wysłania korpusu doświadczonych wojowników, których celem było zorganizowanie nowej straży. Ustalono, że arsenał powstanie w miejscu, gdzie stacjonować będzie kadra oficerska. W razie jakichkolwiek kłopotów wszyscy zdolni do walki mieszkańcy w promieniu dwudziestu mil stawią się w zbrojowni, aby odebrać broń i oddać się pod dowództwo wyszkolonych wojowników. Żadna z trzech nacji nie będzie samodzielnie dowodziła ową strażą.
— Oczekujecie, ze doświadczeni wojownicy będą mieszkali w głuszy, sprawując pieczę nad wielobarwnym, rolniczym motłochem? — zapytał Sithas, ze źle skrywaną irytacją.
— Co waszym zdaniem sprawi, że zechcą tam pozostać?
Kith-Kanan skrzyżował ramiona.
— Zimia — oznajmił. — Dajcie im coś, co zatrzyma ich z dala od miasta.
— Dajcie im tyle, aby ich praca była opłacalna — rzekł Dunbarth, rozumiejąc nagle istotę pomysłu Kith-Kanana.
— Oczywiście! Pięć akrów dla każdego sierżanta. Dwadzieścia akrów dla każdego kapitana. Powstanie w ten sposób nowe ziemiaństwo, lojalne wobec ziemi i swych sąsiadów — przewidywał Kith-Kanan.
Mówca nakazał skrybom przygotować projekt dekretu. Następnie, jako że zaczynało już zmierzchać, odroczył posiedzenie. Wszyscy powstali, kiedy Sithel — zmęczony, choć zadowolony — opuszczał salę. Teralind przygarbiła się, lecz znalazła wsparcie w silnym ramieniu Ulvissena. Który — jak się zdawało — nie był wcale szczęśliwy z powodu bieżących wydarzeń. Podobne wrażenie sprawiał Sithas, kiedy opuszczał wieżę. Kith-Kanan miał właśnie udać się jego śladem, kiedy zatrzymało go wołanie Dunbartha.
— Mój książę — rzekł krasnolud z wyraźnym entuzjazmem. — Chciałbym pogratulować iście mistrzowskiego posunięcia!
Kith-Kanan wciąż nie odrywał wzroku od wychodzącego prywatnym pałacowym wyjściem bliźniaka.
— Tak, dziękuję — odparł zdawkowo.
— Dziękuję bogom, że sprowadzili cię z powrotem do Silvanostu — ciągnął krasnolud, składając dłonie na okrągłym brzuchu. — Oto czego potrzebował ten problem, świeżego spojrzenia! — Po tych słowach Dunbarth odchrząknął znacząco.
— Och, wybacz, panie. Jestem nieuprzejmy — rzekł Kith-Kanan, skupiając teraz swą uwagę na ambasadorze Thorbardinu.
— Nie przejmuj się tym. — Dunbarth spojrzał na tylne wyjście i skomentował: — Twój brat jest dumny i nie rozumie jeszcze korzyści wypływających z bycia elastycznym. Twój ojciec jest mądry. On to rozumie. Kith-Kanan zmarszczył w zamyśleniu brwi. — Tak sądzę — odparł niepewnie. Strażnicy otworzyli ogromne podwoje wieży. Tuż za nimi czerwone promienie zachodzącego słońca barwiły świat głębokim szkarłatem. W wieży pozostała już tylko nieliczna świta Dunbartha — dwóch skrybów i osobisty sekretarz emisariusza, Drollo — którzy czekali cierpliwie na swego pana.
Oczy Dunbartha zalśniły, kiedy krasnolud wcisnął na głowę swój kapelusz.
— Szlachetny książę, czy zechciałbyś zjeść ze mną kolację? Dziś wieczór odczuwam chęć wypróbowania którejś z miejskich oberży; bynajmniej nie dlatego, abym uważał jedzenie w zamku za zbyt skromne. Daleko mi do tego! Po prostu pragnę solidnej, prostej strawy. Słysząc te słowa, Kith-Kanan uśmiechnął się.
— Znam pewne miejsce, tuż nad rzeką. Smażony sum, rolady z kapusty, pudding z dodatkiem łoju...
— Piwo? — spytał z nadzieją krasnolud. Elfy nie lubowały się w piwie, tak więc od czasu swego przybycia do Silvanostu krasnoludzki ambasador nie pił go w ogóle.
— Przypuszczam, że oberżysta będzie w stanie coś znaleźć — zapewnił go Kith-Kanan.
Po tych słowach elfi książę i krasnoludzki ambasador wyszli przez masywne drzwi wprost w objęcia szkarłatnego zmierzchu.
Po opuszczeniu Wieży Gwiazd Sithas przechadzał się ulicami, oświetlonymi jedynie blaskiem gwiazd. Bardziej niż czegokolwiek potrzebował teraz samotności i czasu do namysłu. Gniew popychał go do przodu, a przyzwyczajenie wiodło go ku Świątyni Matheri, w której spędził tak wiele młodzieńczych lat. Kryształowa kopuła sanktuarium wznosiła się ponad rzeźbionymi drzewami niczym wschodzący księżyc, oświetlony od wewnątrz żółtozłotym blaskiem. Wchodząc po prowadzących do świątyni schodach, Sithas pokonywał dwa stopnie naraz. Kiedy w końcu stanął u drzwi, zanurzył dłonie w stojącej na trójnogu, wypełnionej płatkami róży misie, rozrzucając na bruk jej zawartość.
Szybkim, ledwie słyszalnym głosem rzekł:
— Matheri, pozwól mi wejść, tak abym mógł się z tobą połączyć. — Polerowane, drewniane drzwi uchyliły się bezgłośnie i Sithas wszedł do środka świątyni.
Pośrodku podłogi, tuż pod potężną kopułą, stała wiecznie płonąca lampa Matheri. Bezdymny płomień w niewielkim stopniu rozpraszał głęboki mrok okrągłego pomieszczenia. Wzdłuż zewnętrznej ściany świątyni znajdowały się medytacyjne komnaty kapłanów. Sithas dobrze znał to miejsce. Spędził tu przecież trzydzieści lat swego życia.
Chwilę później podszedł do znajomego pomieszczenia. Było puste, tak więc książę postanowił wejść do środka. Siadając na twardej posadzce, skrzyżował nogi. Starał się pomedytować, znaleźć powód swego niezadowolenia z sukcesu Kith-Kanana.
— Jesteś zły. Dlaczego? — spytał na głos.
Chwilę później w jego umyśle pojawiła się odpowiedź. Ponieważ pomysł Kitha jest niebezpieczny dla całego narodu.
— Czyżby? Dlaczego?
— Pozwala on ludziom pozostać na ziemi, która zgodnie z prawem należy do nas.
— Przecież byli tam od lat. Czy ich obecność sama w sobie jest czymś złym?
Ziemia należy do narodu elfów. Do nikogo innego.
— To nieugięta postawa. Czy dlatego właśnie jesteś zły?