Выбрать главу

— Cóż, tak! Jest niczym słonecznik w żywopłocie ostów...

Kith-Kanan wskoczył na siodło.

— Na Astarina! Zaczynasz mówić niczym bard! Dobrze, że zabieramy cię z miasta. Słysząc z twoich ust takie słowa, Anaya na pewno by cie nie poznała!

Wojownicy ruszyli w pięcioosobowych kolumnach za Kith-Kananem i Mackelim, zawracając z gracją, gdy książę prowadził ich krętą Drogą Paradną. Zgromadzeni silvanestyjczycy ryknęli z aprobatą, a ich wrzask szybko przerodził się w miarowe skandowanie:

— Kith-Kanan, Kith-Kanan, Kith-Kanan...

Monotonnie okrzyki trwały nieprzerwanie, podczas gdy oddział zmierzał w kierunku brzegu rzeki. Tam na wojowników czekały już dwie barki. Kith-Kanan i Dzicy Biegacze weszli na pokład i chwilę później ogromne żółwie odbiły od brzegu. Mieszkańcy Silvanostu, którzy zgromadzili się nad rzeką, wykrzykiwali imię Kith-Kanana aż do chwili, gdy obie barki zniknęły za ciemnym pasem zachodniego brzegu.

26

Wczesne lato, rok Barana

Drużyna lorda Dunbartha załadowała cały swój dobytek na wozy i przygotowała się do wyjazdu. Żegnał ich Sithas w towarzystwie straży honorowej.

— Pogoda jest dużo lepsza, niż kiedy tu przybyłem — zauważył Dunbarth. Krasnolud najwyraźniej pocił się pod grubym, wełnianym płaszczem i kamizelką. Do Silvanostu zbliżało się lato, a wraz z nim wiejący od strony rzeki ciepły, łagodny wiatr.

— W rzeczy samej — odparł uprzejmie Sithas. Pomimo zawodowej rezerwy Dunbartha, Sithas lubił starego krasnoluda. Była w nim naturalna dobroć. — W swoim powozie znajdziesz, panie, skrzynię złocistego nektaru — rzekł książę. — Z wyrazami uznania lady Nirakiny i mymi własnymi.

— Ach! — Krasnolud wyglądał na szczerze wzruszonego. — Wielkie dzięki, szlachetny książę. Z pewnością podzielę się nim z moim królem. Ceni on sobie elfi nektar prawie tak bardzo jak krasnoludzkie piwo.

Eskorta ambasadora, powiększona o dwudziestoosobowy oddział elfiej straży honorowej, przemaszerowała obok wozów. Dunbarth i jego sekretarz Drollo wdrapali się do wnętrza metalowego powozu. Chwilę później ambasador odsłonił delikatne, siatkowane zasłonki i wyciągnął w kierunku Sithasa zdobioną licznymi pierścieniami dłoń.

— W Thorbardinie podczas rozstań życzymy naszym przyjaciołom długiego życia. Wiem jednak, że przeżyjesz mnie o cale wieki — rzekł Dunbarth z iskrą w oku. — Co zatem mówią elfy, kiedy nadchodzi czas rozstań?

— Mówimy: „Błogosławieństw Astarina" i „Niechaj twa droga usłana będzie zielenią i zlotem" — odparł Sithas. Po tych słowach mocno ścisnął krępą, pomarszczoną dłoń ambasadora.

— A zatem, książę Sithasie, niechaj twa droga usłana będzie zielenią i złotem. Ach, mam jeszcze dla ciebie pewną wiadomość. Nasza lady Teralind nie jest tym, za kogo się podaje.

Sithas zmarszczył brwi.

— Czyżby?

— Jest najstarszą córką imperatora Ullvesa. Sithas wyraził zdziwienie.

— Doprawdy? To ciekawe. Dlaczego mówisz mi to teraz, mój panie?

Dunbarth starał się ukryć swój uśmiech.

— Umowa została zawarta, nie ma więc potrzeby dłużej ukrywać prawdy ojej pochodzeniu. Widzisz, spotkałem ją już wcześniej. W Daltigoth. Hmm, myślałem, ze twój szlachetny ojciec zechce o tym wiedzieć, tak aby mógł... hmm... wyprawić jej iście królewskie pożegnanie.

— Mój panie, jak na takiego młodzika jesteś niezwykle mądry — odparł Sithas, szczerząc zęby w uśmiechu.

— Dobrze by było, gdybym faktycznie był młody! Żegnaj, książę! — Dunbarth zastukał w bok powozu — Ruszaj!

Po powrocie do pałacu Sithas został wezwany do kwater Ergothu. Tam czekali już na niego ojciec i matka, a także jej osobisty dworzanin Tamanier Ambrodel. Książę natychmiast poinformował ich o rewelacji lorda Dunbartha.

W dalekim końcu komnaty Teralind nerwowym, podniesionym głosem wydawała swym służącym ostanie rozkazy. Suknie z ciężkiego aksamitu i delikatnej ku pakowane były do skrzyń, które następnie szczelnie zamykano. W ratanowych koszach grzechotały liczne kosmetyki. Kasetka, w której umieszczono biżuterię Teralind została opatrzona ciężką kłódką i oddana pod opiekę jednemu z żołnierzy.

Sithel zbliżył się do pogrążonego w chaosie miejsca. Zatrzymał się pośrodku komnaty, zakładając ręce do tyłu. Widząc to, lady Teralind nie miała wyjścia, jak tylko porzucić pakowanie i podejść do Mówcy. Chwilę później odgarnęła z twarzy pasemko włosów i dygnęła przed Sithelem.

— Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? spytała tonem, który sugerował raczej, ze obecność Sithela wcale nie jest czymś zaszczytnym.

— Właśnie doszły mnie słuchy, te zaniedbałem swoje obowiązki — zauważył ironicznie Sithel. — Powitałem cię i twojego męża, jak przystało witać ambasadorów, podczas gdy powinienem był uczynić to z większym zaszczytem. Nieczęsto goszczę bowiem pod mym dachem cesarską księżniczkę.

Broda Teralind zadrżała nerwowo.

— Co takiego? — mruknęła.

— Z całą pewnością nie wypierasz się swego ojca? Koniec końców, jest przecież imperatorem.

Napięcie, jakie odczuwała kobieta, opadło i Teralind wyprostowała się nieznacznie, przybierając nieco bardziej odprężoną, choć wciąż królewską pozę.

— Teraz to nieważne. Wasza Wysokość ma rację. Jestem Xanille Teralind, pierwsza córka Jego Cesarskiej Mości Ullvesa X. — Znowu odgarnęła z twarzy zabłąkany kosmyk włosów. — Jak się dowiedziałeś?

— Rozpoznał cię lord Dunbarth. Jednak dlaczego skrywałaś przed nami swą tożsamość? — spytał zaciekawiony Sithel.

— Aby chronić samą siebie — zapewniła. — Mój maż jest bezsilnym kaleką. W czasie naszej długiej podróży z Daltigoth mijaliśmy regiony, których mieszkańcy nie darzą mego ojca szczególną miłością. Czy możesz wyobrazić sobie niebezpieczeństwo, któremu musielibyśmy stawić czoło, gdyby każdy bandyta i watażka wiedział, że jestem cesarską księżniczką? Potrzebowalibyśmy wówczas stokrotnie większej eskorty niż ta, z którą przybyliśmy. A co poczułby Wasza Wysokość, gdybym pojawiła się w Silvanoście, stojąc na czele tysiąca wojowników?

— Masz rację. Pomyślałbym, że próbujesz mnie zastraszyć — odparł z sympatią Sithel. Następnie spojrzał na Tamaniera Ambrodela. Dworzanin wręczył Mówcy niewielki zwój welinowego papieru i choć Sithel ścisnął go w dłoni, wciąż jednak go nie otworzył.

Książę z uwagą obserwował ojca, matkę i Tamaniera. Co zamierzali uczynić? Nikt nie powiedział mu, co się wydarzy, a z całą pewnością coś wisiało w powietrzu.

— Gdzie, moja pani, jest twój seneszal? — spytał spokojnie Sithel.

— Ulvissen? Nadzoruje ładowanie mych bagaży. Dlaczego chcesz wiedzieć? — Pytanie Mówcy sprawiło, że Teralind przyjęła pozycję obronną.

— Czy zechciałabyś go przywołać? Chciałbym porozmawiać z tym człowiekiem.

Chwilę później Ulvissen opuścił dziedziniec, na którym ładowano ergothiańskie wozy, i wszedł do komnaty. Miał na sobie strój z grubej wełny, w którym wraźnie było mu za gorąco w ogrzanym pomieszczeniu. Pokłonił się Teralind i Sithelowi.

— Wasza Wysokość chciał ze mną rozmawiać? — spytał z zakłopotaniem.

— Tak. Ponieważ jest to dzień niespodzianek, nie widzę powodu, dla którego ty także nie miałbyś stać się ich częścią. — Sithel otworzył dłoń, pokazując skrawek welinu, — Mam tu raport przygotowany przez księcia Kith-Kanana, tuż przed jego wyjazdem na zachód. Opisuję w nim bandytę, półczłowieka, którego spotkał w lasach, a którego imię brzmi Voltorno. Wiele miesięcy temu mój syn spotkał tegoż Voltorna w towarzystwie grupy ludzi. Twierdzi on, panie, że jesteś jednym z nich.

Ulvissen przeniósł wzrok z welinowego zawiniątka na twarz Mówcy, jednak jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć.