Выбрать главу

— Tak — odparł Kith-Kanan.

— Czy możemy polegać na takich wojownikach? Chodzi o to, że wszyscy wiemy, iż ludzie potrafią walczyć, a krasnoludy są silne. Jednak czy posłuchają oni rozkazów elfa, który nakaże im zabijać innych ludzi czy krasnoludów? — spytał jeden ze starszych sierżantów.

— Posłuchają ich albo zostaną wykluczeni ze Straży i spod jej ochrony odparł Kith-Kanan. — Pytacie, czy ludzie będą nam służyli, walcząc przeciwko innym ludziom. Niektórzy będą, inni nie. Przypuszczam, że my także będziemy wałczyć z innymi elfami. Słyszałem opowieści o bandach rabusiów, złożonych z ludzi, Kagonesti, a nawet mieszańców. Jeśli oni rabują i zabijają, my zaprowadzimy ich przed oblicze sprawiedliwości. W tej kwestii nie będzie żadnych wyjątków.

Po obiedzie przyszedł czas na kolację i wystawienie straży. Konie zostały zagnane do środka obozowiska i jedna po drugiej w namiotach Dzikich Biegaczy gasły kolejne lampy.

Mackeli zwykle spał u boku Kith-Kanana i tej nocy było podobnie. Choć sen chłopca był zwykle mocny i spokojny, miesiące, które spędził w starym lesie, nie przytępiły jego zmysłów. On też jako pierwszy wyczuł, że coś jest nie w porządku. Usiadł we wnętrzu ciemnego namiotu i przetarł oczy, niepewny tego, co tak naprawdę go obudziło. Dokoła nie było słychać żadnych dźwięków, a jednak Mackeli zobaczył coś dziwnego.

We wnętrzu namiotu migotały różowe cienie i Mackeli dostrzegł swą dłoń, oblaną różem przez nieznane światło. Uniósłszy powoli głowę, zauważył przeświecający przez płócienny dach namiotu krąg czerwonego światła. Pomimo rozlewającego się po twarzy gorącego blasku chłopiec nie miał pojęcia, czego zwiastunem było owo czerwone światło. Wiedział jednak, że nie wróżyło niczego dobrego. Natychmiast też potrząsnął Kith-Kananem, wyrywając go ze snu.

— Co... o co chodzi? — wymamrotał książę.

— Patrz! — syknął Mackeli.

Na widok czerwonego blasku Kith-Kanan zamrugał oczami. Odgarnął z oczu długie włosy i odrzucił na bok okrywający go koc. Zamiast złamanego w lesie miecza u boku Kith-Kanana widniało nowe, solidnej roboty ostrze. Mackeli wyciągnął z pochwy swą własną bron, podczas gdy Kith-Kanan czubkiem miecza ostrożnie podniósł klapę namiotu.

Dwadzieścia stóp nad obozowiskiem wisiała w powietrzu kula czerwonego ognia, której wielkość przywodziła na myśl koło wozu. Cały obóz skąpany był w jaskrawym, czerwonym blasku. Kiedy tylko czerwone światło dotknęło Kith-Kanana, młodzieniec poczuł przebiegające po skórze ciarki.

— Co to? — spytał zaciekawiony Mackeli.

— Nie wiem...

Elfi książę rozejrzał się po obozowisku. Wartownicy zamarli bez ruchu, z jedna nogą uniesioną w połowie kroku, ustami otwartymi w niemym ostrzeżeniu. Ich nieruchome oczy patrzyły gdzieś przed siebie. Konie także zdawały się wrośnięte w ziemię; kopyta niektórych zwierząt zdawały się tratować powietrze, podczas gdy ich szyje wygięte były pod dziwnym kątem.

— W jakiś sposób zostali sparaliżowani — rzekł z trwogą Kith-Kanan. — To działanie złej magii!

— Dlaczego więc my również nie jesteśmy sparaliżowani? — spytał Mackeli, jednak Kith-Kanan nie znał odpowiedzi na jego pytanie.

Pomiędzy rzędem namiotów poruszyły się cieniste sylwetki, a na obnażonych ostrzach mieczy zalśniło krwistoczerwone światło. Kith-Kanan i Mackeli przykucnęli z tyłu namiotu. Ukryte w cieniu postaci podeszły bliżej. Było ich pięć. Patrząc na ich ubrania, rysy twarzy i kolor skóry, Kith-Kanan zgadywał, że są to Kagonesti. Chwilę później przyłożył palec do ust, ostrzegając Mackeliego, by ten zachował spokój.

Kagonesti zbliżyli się do namiotu, w którym jeszcze kilka minut temu spali obaj mężczyźni, — To ten namiot? — syknął jeden z nich.

— Tak — odparł ten, który stał na czele grupy. Jego twarz naznaczona była licznymi bliznami, a w miejscu lewej dłoni tkwił upiornie wyglądający metalowy hak.

— Zakończmy to i wynośmy się stąd — odezwał się trzeci Kagonesti. Ten z hakiem zamiast ręki warknął gardłowo.

— Nie spiesz się tak — poradził. — Mamy mnóstwo czasu na zabijanie i wypełnienie naszych kieszeni.

Na migi Kith-Kanan nakazał Mackeliemu okrążyć obóz i zajść zabójców od tyłu. Bosy i odziany jedynie w spodnie chłopiec zniknął niczym duch. Wówczas Kith-Kanan stanął na równe nogi.

Hakowata Ręka rozkazał właśnie swym ludziom otoczyć namiot księcia. Chwilę później zabójcy przecięli liny i kiedy płócienny stożek bezszelestnie runął na ziemię, pięciu z nich rzuciło się ku niemu, tnąc i dźgając zwiotczały materiał.

Nagle z donośnym krzykiem Mackeli niczym burza wybiegł ze swej kryjówki, brawurowo atakując przeciwników. Pierwszego z nich przeszył na wylot w chwili, gdy Kagonesti odwracał się, by stanąć z nim twarzą w twarz. Widząc to, Kith-Kanan zacisnął zęby. Mackeli zaatakował za szybko, tak wiec książę musiał również przystąpić do walki. Krzycząc, Kith-Kanan wdarł się na pole bitwy i już przy pierwszym starciu pokonał uzbrojonego w maczugę zabójcę. Hakowata Ręka kopnął rozerwane płótno namiotu, aby wyswobodzić nogi.

— To on, chłopcy! — bzyknął, wycofując się. — wykończcie ich!

Z pięciu zbirów zostało już teraz tylko trzech. Dwóch z nich ruszyło ku Mackeliemu, zostawiając Kith-Kanana Hakowatej Ręce. Poznaczony bliznami elf ciął i atakował ze śmiertelną zręcznością. Chwyciwszy swym hakiem kawałek liny, smagnął nim w kierunku księcia i zawiązana na supeł końcówka smagnęła policzek Kith-Kanana. Mackeli nie radził sobie najlepiej z dwoma przeciwnikami, którzy już dwukrotnie zdołali ranić jego lewe kolano i prawe ramię. W upiornym, karmazynowym blasku widać było lśniący na czole chłopca pot. Kiedy stojący po lewej stronie zabójca pchnął mieczem prosto w Mackeliego, chłopiec wyrzucił do przodu własne ostrze, wbijając je w pierś przeciwnika. Uczucie triumfu trwało jednak krótką chwilę i zanim młodzieniec zdołał uwolnić swą broń, drogi z zabójców zadał śmiertelny cios. Zimna stal dotknęła serca Mackeliego i chłopiec osunął się na ziemię.

— Mam go! — wrzasnął zwycięsko zabójca. Jasne, głupcze, ale to nie jest książę.

Oto on! Pomóż odkrzyknął bez tchu Hakowata Ręka. Jednak Mackeli ostatkiem sił zdołał podźwignąć się z ziemi i ugodził swego przeciwnika w nogę. Krzycząc, Kagonesti runął na ziemię. Upadając, wpadł na plecy swego dowódcy, przez co Hakowata Ręka stracił równowagę, chwila nieuwagi była wszystkim czego potrzebował Kith-Kanan. Ignorując tnącą powietrze linę, książę zbliżył się do przeciwnika i wbił swoje ostrze w ciało zabójcy.

Hakowata Ręka wydał z niebie powolny, świszczący jęk i martwy runął na ziemię.

Mackeli leżał bez ruchu, twarzą do ziemi. W wyciągniętej prawej ręce chłopca wciąż spoczywał miecz. Kith-Kanan natychmiast rzucił się ku przyjacielowi, delikatnie odwrócił go na plecy i poczuł w sercu gwałtowny uścisk. Naga pierś Mackeliego umazana była krwią.

— Powiedz coś, Keli! — błagał, — Nie umieraj! Oczy Mackeliego były otwarte. Chłopiec spojrzał na Kith-Kanana i przedziwny grymas pojawił się w kąciku jego ust.

— Tym razem... nie mogę cię posłuchać, Kith — odparł słabym głosem. Życie opuściło ciało chłopca wraz z ostatnim, drżącym westchnieniem, podczas gdy oczy Mackeliego wciąż wpatrywały się w przyjaciela niewidzącym wzrokiem.

Ciałem Kith-Kanana wstrząsnęło bolesne łkanie. Książę przytulił do siebie Mackeliego i zapłakał. Jakaż to klątwa ciążyła nad jego życiem? W jaki sposób obraził bogów? Teraz odeszła cała jego leśna rodzina. Wszyscy odeszli. Książęce łzy zmieszały się z krwią Mackeliego.

Rozpacz Kith-Kanana przerwał nagły dźwięk; jęk zabójcy, którego Mackeli ugodził w nogę. Kith-Kanan złożył ciało chłopca na ziemi i delikatnym muśnięciem dłoni zamknął jego oczy. Chwilę później z dzikim warknięciem chwycił rannego najemnika za tunikę i brutalnym szarpnięciem postawił go na nogi.