Kith-Kanan przyglądał się depeszy napisanej ręką swego bliźniaka. Świta Sithela była wielka i poruszała się powoli, miną więc przynajmniej dwa tygodnie, zanim dotrze do Sithelbec. Nawet przy tak długim czasie budowa fortecy nie zostanie w porę ukończona. Kith-Kanan nawoływał swych żołnierzy, by robili, co tylko w ich mocy, a mimo to oszczędzali swe siły do walki; nawet jeśli bandyci stali się taką samą rzadkością, jaką był rześki wiatr w czasie parnych i upalnych letnich nocy.
Kiedy na horyzoncie pojawiły się pierwsze sztandary Sithelowej świty, praca wciąż była jeszcze niedokończona. Kith-Kanan zwołał wszystkie patrole i ustawił swych wojowników przed bramami Sithelbec.
Dzicy Biegacze patrzyli z podziwem, kiedy ich oczom ukazać się towarzysząca Mówcy eskorta. Najpierw pojawiło się czterdziestu konnych strażników, uzbrojonych w długie lance. Na szczytach lśniącej broni powiewały silvanestyjskie proporce. Za nimi szła straż honorowa i licząca sześćdziesiąt dwie osoby grupa szlachty, niosąca sztandary klanu Silvanosa, miasta Silvanost, wielkich świątyń, najważniejszych gildii, a także mniejszych silvanestyjskich miast. Szlachcice tworzyli swoisty kwadrat przed — idącymi tuż za nimi — lansjerami. Dalej szedł Sithas w towarzystwie własnej, odzianej w szkarłat i bieli świty. Na samym końcu jechał Mówca Gwiazd, otoczony setką dworzan, z których wszyscy nosili barwy królewskiego domu. Resztę eskorty stanowili pozostali strażnicy, a także załadowane bagażami wozy.
— Na Astarina — mruknął Kith-Kanan. — Czy ktokolwiek jeszcze został w Silvanoście?
Szlachta rozdzieliła swe szeregi, lansjerzy odsunęli się na jedną stronę i na przedzie eskorty pojawił się Sithas.
— Witaj bracie. Czy wszystko w porządku? — spytał następca tronu.
Kith-Kanan wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Nie wszystko — odparł, spoglądając na Sithasa. — Ale radzimy sobie wystarczająco dobrze.
Przywódca Dzikich Biegaczy przeszedł przez kolumny konnych w kierunku swego ojca. Żołnierze, szlachta i dworzanie schodzili mu z drogi, z niemalże mechaniczną precyzją. I tak oto Kith-Kanan ujrzał Sithela, siedzącego na grzbiecie wspaniałego białego rumaka, ze złotym płaszczem udrapowanym wokół końskiego zada. Na czole władcy lśniła korona Silvanosa.
Kith-Kanan złożył ojcu głęboki pokłon.
— Witaj, Wielki Mówco!
— Witaj i ty, mój synu. — Sithel machnął szmaragdowobiałym berłem Silvanosa i Kith-Kanan wyprostował się. — Jak sobie radzisz?
— W większości przypadków dobrze, ojcze. Straż okazała się niezwykłym sukcesem. Akty grabieży ustały i do pewnego czasu wszyscy, których spotykaliśmy, byli po naszej strome.
Sithel położył berło na zgięciu ramienia.
— Do pewnego czasu? — spytał, marszcząc brew.
— Tak. Mieszkańcy lasów nie są chętni naszej pomocy. Wierzę jednak, że w końcu oni także przejdą na naszą stronę.
Rumak Mówcy potrząsnął głową i tańcząc powoli, zatoczył półkole. Natychmiast u boku Sithela pojawił się stajenny, który przytrzymał uzdę, podczas gdy Sithel pieszczotliwie poklepał śnieżnobiałą szyję zwierzęcia.
— Chciałbym usłyszeć o tym nieco więcej — rzekł z powagą, Kith-Kanan odebrał uzdę z rąk stajennego i poprowadził ojcowskiego rumaka w kierunku niedokończonej fortecy.
Ogromna formacja żołnierzy i dworzan rozproszyła się i na równinie, a także wokół palisady Sithelbec, wyrosło prawdziwe miasto namiotów. Mówca przeniósł do ukończonej części wieży, podobnie jak Sithas. Tam na chropowatym stole z zielonych dębowych desek. Kith-Kanan podał obiad i opowiedział o problemach z zaufaniem ze strony leśnych elfów.
— Cóż za zuchwalstwo — narzekał zajadle Sithas. — Uważam, że powinieneś tam iść i wyciągnąć tych drani siłą.
Kith-Kanan nie mógł uwierzyć własnym uszom. — I na zawsze uczynić z nich śmiertelnych wrogów, Sith? Znam Kagonesti. Ponad wszystko cenią sobie wolność i nie poddadzą się, nawet gdyby przyłożyć do ich gardła miecz. Dopóki nic zechcemy spalić całego lasu, nigdy nie zdołamy ich wypłoszyć. To ich żywioł; znają każdy jego zakątek. Jednak przede wszystkim to ich dom.
Nastała chwila ciszy, którą niebawem przerwał Sithel. — Jak polowania? — spytał uprzejmie.
— Znakomicie — odparł Kith-Kanan, zadowolony ze zmiany tematu. — Lasy aż roją się od zwierzyny, ojcze.
Przez chwilę dyskutowali o życiu w mieście. Lady Nirakina i Tamanier Ambrodel wciąż wkładali wiele wysiłku w pomoc bezdomnym. Budowa nowego targowiska została niemalże ukończona. Biorąc pod uwagę obfitość zbliżających się zbiorów, podjęto decyzję o opodatkowani nowego, rozbudowanego targowiska, tak aby poradzić sobie z ilością towarów.
— Jak Hermathya? — spytał uprzejmie Kith-Kanan. Sithas wzruszył ramionami.
— Tak dobrze jak zawsze. Wydaje zbyt dużo pieniędzy i wciąż pragnie adoracji ze strony prostego ludu.
Następnie mężczyźni poczynili plany co do polowania na dzika, które miało się odbyć następnego dnia. Miała brać w nim udział zaledwie kilkuosobowa grupa — Mówca, Sithas. Kith-Kanan, Kencathedrus, inny członek królewskiej straży, Parnigar i pól tuzina uprzywilejowanych dworzan. Uzbrojeni w lance myśliwi mieli spotkać się o poranku i wyruszyć do lasu. Postanowiono także, że polowanie odbędzie się bez udziału naganiaczy czy też myśliwskich psów, jako że Mówca uważał takie środki za niesportowe.
Choć słońce nie wzeszło jeszcze w pełni, w powietrzu dało się wyczuć poranny żar zapowiedź kolejnego, dusznego dnia. Kith-Kanan stał przy niewielkim ognisku w towarzystwie Parnigara, posilając się chlebem i owsianką. Sithas i Sithel opuścili wieżę, obaj odziani w szarobrązowe ubrania myśliwskie.
— Dzień dobry — rzekł energicznie Kith-Kanan.
— Zapowiada się upalny dzień — ocenił pogodę Sithel. U jego boku bezgłośnie pojawił się służący, niosąc w dłoniach filiżankę chłodnego jabłecznika. Drugi służący zaoferował to samo Sithasowi.
Chwilę później pojawili się dworzanie, z których twarzy można było wyczytać, że czują się wyraźnie nieswojo w pożyczonych ubraniach łowieckich. Kencathedrus i Parnigar prezentowali się zdecydowanie lepiej. Dowódca — wyraźnie rozbudzony i przez lata przyzwyczajony do wstawania przed świtem — z wdziękiem opierał się na swej lancy. Drużyna łowiecka zjadła śniadanie w ciszy, przeżuwając chleb i ser, jedząc w pośpiechu owsiankę i przepijając wszystko jabłecznikiem.
Jako pierwszy skończył Sithel. Mówca podał służącemu pustą filiżankę i talerz, a następnie wziął lancę z prawdziwej piramidy broni, którą wystawiono tuż przed wieżą.
— Do koni — ogłosił. — Zwierzyna czeka! Mówca Z łatwością dosiadł konia i trzymając w dłoni długą, jesionową lancę, zatoczył ponad głową szeroki łuk. Kith-Kanan nie mógł zrobić nic, jak tylko uśmiechnąć się do ojca, który pomimo swego wieku i powagi miał więcej doświadczenia z koniem i bronią niż którykolwiek ze zgromadzonych, może z wyjątkiem Kencathedrusa i Parnigara.
Sithas był dobrym jeźdźcem, mimo to bezskutecznie szarpał się z lancą i wodzami. Dworzanie, bardziej nawykli do luźnych szat i surowego protokołu, z przerażeniem kiwali się w swych siodłach. Zdenerwowane zwierzęta rozsierdziły się jeszcze bardziej, widząc kiwające się i tańczące przed ich oczami lance.
Formując trójkąt z jadącym na czele Sithelem, drużyna ruszyła w kierunku oddalonego o pół mili lasu. Wysokie trawy wciął były jeszcze mokre od porannej rosy. Zewsząd dochodził dźwięk cykających świerszczy, która milkły wraz z nadejściem koni. Na zachodnim horyzoncie wciąż było jeszcze widać srebrny pierścień Solinari.
Na lewo od Sithela jechał Sithas, podczas gdy Kith-Kanan, który wetknął trzonek swej lancy w strzemię, podróżował na prawo od Mówcy. Jechali lekkim kłusem, nie chcąc przedwcześnie zmęczyć koni. Jeśli udałoby się im wypłoszyć dzika, będą potrzebowali całej siły, jaką da się wykrzesać z ich rumaków.