— Nie polowałem od sześćdziesięciu lat — rzekł Sithel, oddychając głęboko porannym powietrzem. — Kiedy byłem w waszym wieku, wszyscy młodzieńcy musieli zdobyć głowę dzika i zawiesić ją na ścianie w holu swego klanu, aby pokazać wszystkim, jak bardzo są męscy. — Sithel uśmiechnął się. — Wciąż pamiętam, jak upolowałem swego pierwszego dzika. Shenbarrus, ojciec Hermathyi, i ja zwykliśmy udawać się na moczary u ujścia Thon-Thalasu. Bagienne dziki miały reputację najgroźniejszych spośród najgroźniejszych, a my myśleliśmy, że będziemy najsłynniejszymi myśliwymi w Silvanoście, jeśli wrócimy do domu z takim trofeum. Shenbarrus był w tamtych dniach dużo szczuplejszy i aktywny. Obaj udaliśmy się w dół rzeki łodzią. Dobiliśmy do brzegów wyspy Fairgo i natychmiast zaczęliśmy tropić ogromną zwierzynę.
— Byliście pieszo? — spytał z niedowierzaniem Kith-Kanan.
Nie mogliśmy zabrać koni na wyspę, synu. Tereny był tam zbyt bagniste. Tak więc Shenbarrus i ja przemierzaliśmy najeżone kolcami zarośla, uzbrojeni we włócznie i mosiężne puklerze. W pewnej chwili straciliśmy się z oczu i zdałem sobie sprawę, że jestem sam na mokradłach, a z otaczających mnie chaszczy dobiega złowieszczy szelest Zawołałem: „Shenbarrusie! Czy to ty?" Nie było jednak odpowiedzi. Zawołałem ponownie; wciąż cisza. Do tego czasu byłem już pewien, że za cały ten hałas odpowiedzialny był dzik. Uniosłem wysoko włócznię i pchnąłem nią przez gęste zarośla. Chwilę później usłyszałem wrzask, jakiego nie słyszał nigdy żaden z żyjących elfów, a z kolczastych zarośli wypadł na otwartą przestrzeń Shenbarrus. Dziabnąłem go w, hmm, tył jego szaty.
Kith-Kanan roześmiał się. Sithas także wybuchnął śmiechem, po czym spytał:
— Czyli nigdy nie upolowałeś swego bagiennego dzika?
— Ależ upolowałem! — odparł Sithel. — Wrzaski Shenbarrusa wypłoszyły z krzaków potężnego odyńca, który ruszył wprost na nas. Pomimo bolesnej rany Shenbarrus uderzył jako pierwszy. Dzik rzucał się i szalał po polanie. Wówczas ja chwyciłem swą włócznię i wykończyłem bestię.
— Kto zdobył głowę? — spytał Sithas.
Shenbarrus. To on przelał pierwszą krew, więc trofeum należało się jemu — odparł ciepło Mówca.
Kith-Kanan wielokrotnie był w domu ojca Hermathyi i widział zawieszony nad kominkiem w pokoju jadalnym łeb dzika. Teraz pomyślał o starym Shenbarrusie ukłutym W „tył swej szaty" i po raz kolejny wybuchnął donośnym śmiechem.
Zanim dotarli do pogrążonej w mroku ściany drzew, niebo nad ich głowami pojaśniało delikatnym różem. Drużyna rozciągnęła swe szyki wystarczająco szeroko, by każdy z jej uczestników miał pełną swobodę ruchów, jednak na tyle blisko, aby widzieli swych towarzyszy. Ustały wszelkie czcze rozmowy.
Za plecami myśliwych wschodziło słońce, kładąc pomiędzy drzewami długie cienie. Kith-Kanan pocił się w swej bawełnianej tunice i co rusz wycierał twarz rękawem. Z przodu, po lewej stronie jechał jego ojciec. Parnigar niedaleko za mi, po prawej.
Otaczający Kith-Kanana las przywołał wspomnienie Anayi. Książę zobaczył ją ponownie, gibką i pełną życia, przemykającą pośród drzew cicho niczym duch. Pamiętał jej szorstkie zachowanie, jej łagodny spokój i to, jaka była, kiedy trzymał ją w swych ramionach. To pamiętał najlepiej.
Ulewne letnie deszcze zmyły piaszczystą leśną ziemię, pozostawiając w niej dziury i wystające korzenie. Kith-Kanan pozwolił swemu rumakowi wybierać drogę, jednak zwierzy błędnie oceniło leśne podszycie i wpadło w dziurę. Koń potknął się i odzyskał równowagę, jednak Kith-Kanan zachwiał się w siodle i runął na ziemię. Spadając, uderzył plecami w złamany pień młodego drzewa i ogłuszony leżał przez chwilę bez tchu.
Kiedy w końcu odzyskał jasność umysłu, zobaczył pochylającego się nad nim Parnigara.
— Wszystko w porządku, panie? — zapytał z troską stary sierżant.
— Tak, jestem tylko trochę oszołomiony. Co z moim koniem?
Zwierzę siało w odległości zaledwie kilku jardów, skubiąc mech. Jego prawa przednia noga uginała się boleśnie nad ziemia.
Parnigar pomógł Kith-Kananowi stanąć na nogi, w chwili gdy obok przejeżdżał ostatni z myśliwych. Jadący na samym końcu Kencathedrus zapylał, czy mężczyźni potrzebowali pomocy.
— Nie — odparł pospiesznie Kith-Kanan. — Jedź dalej. Ja zaopiekuję się moim koniem. — Niższa część nogi zwierzęcia była posiniaczona, jednak ostrożne i delikatne traktowanie mogło ocalić rumaka przed kalectwem. Parnigar zaoferował Kith-Kananowi własnego konia, tak aby książę mógł jeszcze dogonić pozostałych uczestników polowania. — Nie, sierżancie. Dziękuję. Są już zbyt daleko. Jeśli ruszę za nimi galopem, spłoszę wszelką zwierzynę w okolicy. — Po tych słowach Kith-Kanan przytknął dłoń do obolałych pleców.
— Czy mam zostać z tobą, panie? — spytał Parnigar.
— Wołałbym, abyś został. Być może będę zmuszony wracać do Sithelbec piechotą. — Ból w plecach odezwał się ponownie i książę wykrzywił twarz.
Wieść o tym, że Kith-Kanan wycofaj się z polowania, jak burza pomknęła do przodu, docierając do wszystkich uczestników wyprawy. Mówca wyraził żal, że jego młodszy syn nie weźmie udziału w łowach. Dzień byt jednak wyjątkowy i nie można było odwołać polowania.
Sithel kluczył między drzewami, wybierając swą drogę tak, aby najlepiej odpowiadała jego rumakowi W kilku miejscach Mówca zatrzymał się, badając uważnie mech i pokrywające ścieżkę błoto. Bez wątpienia był na tropie dzikiej świni.
Było gorąco, jednak elfy z radością witały taką pogodę, jako że była ona milą odmianą od panującego w Pałacu Quinari i Wieży Gwiazd wiecznego chłodu. Podczas gdy Silvanost był bez ustanku nękany orzeźwiającymi wiatrami, panujący na równinach upał sprawił, że ciało Sithela zdawało się lżejsze, bardziej gibkie, a jego umysł jaśniejszy. Delektując się uczuciem wolności, władca popędził konia.
Chwilę później z daleka rozległ się dźwięk myśliwskiego rogu. Takie rogi oznaczały obecność ludzi, a ci oznaczali obecność psów. Jak gdyby w odpowiedzi Sithel usłyszał odległe szczekanie. Elfy nigdy nie używały psów; a ludzie rzadko zapuszczali się do lasu bez nich. Sithel przypuszczał, że czynili tak, ponieważ ich wzrok i słuch były lak skąpe, że ludzie potrzebowali psów; aby wpaść na trop jakiejkolwiek zwierzyny.
Rogi i psy z pewnością przepłoszą każdego dzika w okolicy. Prawdę powiedziawszy, psy wypłoszą z kryjówki niemalże wszystko — dzika, jelenia, zające, lisy. Sithel umocował swą lancę z powrotem w strzemieniu i zaczął węszyć w powietrzu. Ludzie byli tacy niesportowi.
W zaroślach za plecami Mówcy i po jego prawej stronie dał się słyszeć nagły hałas. Sithel zawrócił konia, pochylił koniec lancy i dźgnął nim gęste krzewy. Spoza zielonych liści wybiegł, wrzeszcząc przeraźliwie, dziki wieśniak. Śmiejąc się, Mówca uspokoił tańczącego niespokojnie konia.
Kiedy zagrał róg, Sithas i dworzanin o imieniu Timonas byli wystarczająco blisko, by widzieć siebie nawzajem. Książę, podobnie jak jego ojciec, natychmiast zrozumiał, że dźwięk ten oznaczał w lesie obecność ludzi. Myśl ta wypełniła Sithasa niepokojem. Młodzieniec ściągnął wodze i obrócił konia, wyglądając innych uczestników wyprawy. Jednak jedynym którego zdołał dostrzec, był Timonas.
— Widzisz kogoś? — zawołał Sithas. Chwilę później dworzanin odkrzyknął, że na horyzoncie nie było nikogo innego.
To spotęgowało tylko obawy Sithasa. Nie umiał tego wytłumaczyć, jednak miał przeczucie czyhającego niebezpieczeństwa. W upale letniego poranka księciem Silvanostu wstrząsnęły dreszcze.