— Ojcze! — zawołał — Mówco, gdzie jesteś?
Jadący z przodu Sithel decydował się zawrocie. Każdy dzik, który wart był zachodu, już dawno opuścił te lasy, przegnany przez ludzi. Mówca zawrócił konia i z niewielkiej odległości usłyszał kolejne wołanie Sithasa.
— Och, przestań krzyczeć — mruknął poirytowany. — Już jadę.
Doganiający go Sithas przedarł się przez plątaninę winorośli i młodych wiązów. Uczucie niepokoju nie opuszczało go nawet wówczas, gdy gnał konia w kierunku Mówcy. Wówczas, kątem oka, dostrzegł zawieszony na cedrowym drzewcu błysk metalu.
Chwilę później jego oczom ukazała się tnąca powietrze strzała.
Zanim Sithas zdołał wydać a siebie krzyk, strzała trafiła Sithela w lewy bok, tuż pod żebrami. Mówca Gwiazd upuścił lancę i wciąż siedząc w siodle, runął do przodu. Spod strzały natychmiast rozlała się plama szkarłatu, która powoli spływała po nogawce Sithelowych spodni. Z lewej strony Sithasa pojawił się Timonas. — Zaopiekuj się Mówcą! — ryknął Sithas. Sam uderzył wodzami bok konia i rzucił się w gąszcz cedrowych drzew, rozdzierając zieloną zasłonę opuszczoną do ataku lancą. Wszystkim, co zauważył, była migająca, biała twarz, po czym książę opuścił drzewce lancy na głowę łucznika. Mężczyzna natychmiast runął twarzą do przodu.
Chwilę później w pobliżu pojawił się jeden z towarzyszących myśliwym królewskich strażników.
— Tutaj! Pilnuj tego człowieka! — krzyknął do niego Sithas, wracając do miejsca, gdzie Timonas podtrzymywał w siodle rannego Mówcę. — Ojcze... — zdyszanym głosem szepnął Sithas. — Ojcze...
Mówca spojrzał na niego z wypisanym na twarzy niemym szokiem. Nie mogąc wydusić z siebie nawet słowa, wyciągnął ku synowi zakrwawioną dłoń.
Z wielką ostrożnością Sithas i Timonas położyli władcę na ziemi. Dookoła nich gromadzili się pozostali uczestnicy polowania. Dworzanie sprzeczali się, czy należy wyjąć strzałę, jednak Sithas uciszył ich wszystkich, pozwalając, by Kencathedrus przyjrzał się ranie.
Spojrzenie, którym wojownik obdarzył księcia, mówiło samo za siebie. Sithas zrozumiał je natychmiast. — Ojcze — rzekł zrozpaczony — możesz mówić?
Sithel rozchylił wargi, jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Jego orzechowe oczy zdawały się pełne zdziwienia. W końcu jego dłoń dotknęła twarzy syna i Mówca Gwiazd wydał z siebie ostatnie tchnienie. Bezwładna dłoń osunęła się na ziemię.
Zgromadzone elfy stały z niedowierzaniem wokół martwego władcy. Oto ten, który rządził nimi przez trzysta dwadzieścia trzy lata, leżał bez życia u ich stóp. Kencathedrus zabrał schwytanego łucznika spod czujnego oka pilnującego go żołnierza i ciągnąc go za kołnierz, przywlókł nieprzytomnego mężczyznę do miejsca, w którym spoczywało ciało Sithela.
— Panie, spójrz na to — rzekł, po czym odwrócił zwiotczałe ciało.
Łucznik był człowiekiem. Jego marchewkowe włosy były krótkie i sterczące, przez co w pełni odsłaniały osobliwie zaokrąglone uszy. Na policzkach mężczyzny widać było kilkudniowy, rudawy zarost
— Morderstwo — mruknął jeden z dworzan. — Ludzie zabili naszego Mówcę!
— Bądź cicho! — rzekł z wściekłością Sithas — Okaż szacunek zmarłym. — Następnie zwrócił się do Kencathedrusa: — Kiedy się ocknie, dowiemy się, kim naprawdę jest i dlaczego to zrobił.
— Może był to wypadek — ostrzegł Kencathedrus, bacznie przyglądając się mężczyźnie. — Jego łuk to broń myśliwska, nie wojenna.
— Obrał cel! Widziałem go! — rzekł zawzięcie Sithas — Mój ojciec siedział na grzbiecie białego konia! Któż mógłby wziąć go za zwierzynę?
Leżący na ziemi człowiek jęknął. Natychmiast otoczyli go dworzanie, którzy chwilę później brutalnie postawili go na nogi. Cudem było, że kiedy skończyli szarpać i okładać pięściami, człowiek w ogóle otworzył oczy.
— Zamordowałeś Mówcę Gwiazd! — przemówił z wściekłością Sithas. — Dlaczego?
— Nie... — jęknął człowiek.
Po tych słowach siłą zmuszono go, aby upadł na kolana.
— Widziałem cię! — obstawał przy swoim Sithas. — Jak możesz zaprzeczać? Dlaczego to zrobiłeś?
— Przysięgam, panie...
Sithas nie był w stanie myśleć ani czuć. Przenikała go tylko jedna myśl, że oto jego ukochany ojciec był martwy. — Przygotujcie go do podróży! — rozkazał obojętnie. Zabierzemy go z powrotem do fortecy i tam odpowiednio przesłuchamy.
— Tak, Mówco — odparł Timonas.
Sithas zamarł. To, co powiedział dworzanin, było prawdą. Z chwilą gdy krew jego ojca wsiąknęła w ziemię, on stał się prawowitym władcą. Wraz z ową myślą poczuł spadające na niego brzemię władzy, ciężkie niczym położony na ramionach gruby łańcuch. Musiał być silny; silny i mądry jak jego ojciec.
— Co z twym ojcem? — spytał łagodnie Kencathedrus.
— Ja go poniosę. — Sithas wsunął ramiona pod pozbawione życia ciało Mówcy i podniósł je z ziemi.
Wyszli z zagajnika — człowiek z rękami skrępowanymi na plecach, prowadzący swe konie dworzanie i niosący martwego ojca Sithas. Im dalej się posuwali, tym głośniejszy stawał się dźwięk łowieckich rogów, a szczekanie psów za plecami rosło w siłę. Zanim drużyna przeszła kolejne ćwierć mili, w zasięgu wzroku pojawił się oddział konny uzbrojonych w łuki ludzi. Gromada liczyła co najmniej trzydziestu mężczyzn, którzy otoczywszy elfów, zmusili ich do zwolnienia, a w końcu zaniechania marszu.
Chwile później jeden z ludzi ruszył w kierunku Sithasa. Głowę mężczyzny zdobiła przyłbica, która bez wątpienia musiała chronić jego twarz przed gałęziami. Człowiek podniósł osłonę i na twarzy Sithasa pojawiło się nieme zaskoczenie. Znał tę twarz. Należała do Ulvissena — człowieka, który pełnił rolę seneszala księżniczki Teralind.
— Co tu się stało? — spytał ponuro Ulvissen, przyglądając się otoczeniu.
— Mówca Gwiazd został zamordowany — odparł wyniośle Sithas. — Przez tego oto człowieka.
Ulvissen spojrzał ponad ramieniem księcia i zauważył stojącego ze skrępowanymi rękami łucznika.
— Musicie być w błędzie. Ten człowiek to mój leśniczy, Dremic — odparł stanowczym tonem. — Nie jest mordercą. Najwyraźniej był to wypadek.
— Wypadek? To niedopuszczalna odpowiedź. Teraz ja jestem Mówcą i powiadam wam, że ten zabójca zostanie osądzony zgodnie z prawem Silvanostu.
Ulvissen pochylił się w siodle.
— Nie sądzę, Wasza Wysokość. Dremic to mój człowiek. Jeśli ma zostać ukarany, dopilnuję tego osobiście — rzekł stanowczo.
— Nie — upierał się Sithas.
Towarzyszące mu elfy stanęły ciasno jeden przy drugim. Niektóre z nich wciąż trzymały w dłoniach lance, u boków innych wisiały dworskie miecze. Kencathedrus przyłożył swój miecz do gardła ludzkiego łucznika. Atmosfera była pełna napięcia.
Zanim jednak ktokolwiek zdołał wykonać pierwszy ruch, powietrze przeciął donośny gwizd. Na jego dźwięk Sithas poczuł wzbierające w nim uczucie ulgi. Oto spomiędzy drzew nadjeżdżał Kith-Kanan, prowadząc ze sobą oddział pikinierów. Siedzący na koniu książę natychmiast skierował się do miejsca, w którym stał jego bliźniak, trzymając w ramionach ciało ojca.
Twarz Kith-Kanana wykrzywił bolesny grymas.
— Przybyłem zbyt późno! — ryknął rozpaczliwie.
Zbyt późno, jeśli chodzi o jedna tragedię, ale nie zbyt późno, aby zapobiec kolejnej — odparł Sithas. Po tych słowach pospiesznie opowiedział bliźniakowi o tym, co wydarzyło się w lesie, i o tym, co dopiero miało się wydarzyć.
— Słyszałem myśliwskie rogi w Sithelbec — rzekł Kith-Kanan. — Pomyślałem, że może dojść do starcia, tak więc zebrałem Pierwszą Kompanię... Gdybym tylko został i pojechał za ojcem...