— Powstrzymania armii Ergothu, jeśli będzie przekraczała granicę w lesie.
Kith-Kanan pomasował dłonią czoło.
— Wiesz, Sith, że cała straż liczy sobie zaledwie dwadzieścia tysięcy żołnierzy: większość z nich to uzbrojeni w piki robotnicy.
— Wiem, jednak nikt inny nie powstrzyma ludzi pomiędzy ich granicami a brzegami Thon-Thalasu. Potrzebujemy czasu, Kith; czasu dla Kencathedrusa, aby zgromadził armię, która będzie broniła Silvanostu.
— Dlaczego więc, w imię Astarina, tak spieszno ci do rozpętania wojny z Ergothem? Imperator ma pod bronią dwieście tysięcy ludzi! Sam to powiedziałeś!
Sithas zacisnął dłonie na podłokietnikach tronu i pochylił się do przodu.
— Co innego mogę zrobić? Wybaczyć ludziom zamordowanie naszego ojca? Wiesz, że to było morderstwo. Zastawili na niego pułapkę i zabili go! Czy to jedynie zbieg okoliczności, że w pobliżu był Ulvissen i że jeden z jego rzekomych leśniczych dopuścił się zbrodni?
— Jest to podejrzane — przyznał Kith-Kanan z mniejszym niż dotychczas uniesieniem. Chwilę później nałożył hełm, wkładając w sprzączkę skórzany pasek. — Zrobię, co w mojej mocy, Sith — rzekł w końcu — jednak mogą znaleźć się i tacy, którzy nic będą chcieli walczyć i umierać dla Silvanesti.
— Każdy, kto odrzuci wezwanie Mówcy, będzie traktowany jak zdrajca — wtrąciła Hermathya.
— Tu w mieście łatwo jest o takie różnice, jednak na równinach i w lasach sąsiedzi znaczą dużo więcej niż dalecy władcy — ostentacyjnie stwierdził Kith-Kanan.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że Kagonesti nie będą dla nas walczyli? — spytał ze złością Sithas.
— Niektórzy będą. Niektórzy być może nie.
Sithas odchylił się do tyłu i głęboko westchnął. — Rozumiem. Rób, co możesz, Kith. Wracaj do Sithelbec tak szybko, jak możesz. — Po tych słowach zawahał się. — Wiem, że zrobisz, co tylko będzie w twojej mocy.
Bliźniacy wymienili krótkie spojrzenie.
— Wezmę Arcuballisa — rzekł Kith-Kanan, pośpiesznie opuszczając salę.
Kiedy książę wyszedł z wieży, Hermathya wybuchła niekontrolowanym gniewem.
— Dlaczego pozwalasz mu na takie spoufalanie? To ty jesteś Mówcą. Powinien kłaniać się i nazywać cię Jego Wysokością.
Sithas odwrócił się do żony. Jego twarz była beznamiętna i niewzruszona.
— Nie mam wątpliwości co do lojalności Kith-Kanana — odparł z trudem. — W przeciwieństwie do twojej, pomimo poprawności twych słów i pustych pochlebstw.
— Co masz na myśl? — odparła chłodno.
— Wiem, że wynajęłaś kagonestyjskich oprychów, aby zamordowali Kith-Kanana, ponieważ nie chciał zhańbić mnie, stajać się twym kochankiem. Wiem wszystko, pani.
Zwykłe blada twarz Hermathyi stała się biała niczym wosk.
— To nieprawda — rzekła drżącym głosem. — To podłe kłamstwo, które usłyszałeś od Kith-Kanana, tak?
— Nie, pani. Kith nie wie, że wynajęłaś elfów, którzy zamordowali jego przyjaciela. Kiedy najęłaś pewnego, odzianego w szare szaty czarodzieja, aby skontaktował się z bandą zabójców, nie wiedziałaś, że ten sam czarodziej pracuje również dla mnie. Dla złota zrobi wszystko, łącznie z poinformowaniem mnie o twojej zdradzie.
Ciałem Hermathyi wstrząsnęły dreszcze. Elfka niepewnie podniosła się z tronu i cofając się, odeszła od Sithasa. Srebrnozłoty rąbek ciężkiej szaty wlókł się za nią po marmurowej posadzce.
— Co zrobisz? — wydyszała.
Sithas przyglądał się jej przez długą minutę. — Tobie? Nic. Nie jest to odpowiedni czas dla Mówcy, aby posyłał swą żonę do więzienia. Na szczęście dla twojego życia, twój spisek zawiódł, tak więc pozwolę zachować ci wolność. Jednak ostrzegam cię, Hermathyo... — Mówiąc to wstał i dumnie wyprostowany stanął przed żoną. — Jeśli choć raz źle spojrzysz na mego brata kiedykolwiek jeszcze skontaktujesz się z Vedvedsicą, odizoluję cię od świata w miejscu, gdzie już nigdy więcej nie zobaczysz słońca.
Po tych słowach Sithas odwrócił się i zdecydowany krokiem opuścił wieżę. Hermathya stała jeszcze , chwilę, kołysząc się w przód i w tył. Następnie runęła na środek podniesienia i rozpłakała się. Zdobiące jej szatę srebro i złoto lśniło w sączącym się przez wąskie okna świetle.
Skrzydła gryfa uderzały szybko, podczas gdy Kith-Kanan i Arcuballis lecieli na zachód. Ciężar zbroi i broni ściągał Arcuballisa w dół, jednak potężne stworzenie na moment nie zwolniło lotu. Kiedy przelatywali nad lasami południa, Kith-Kanan mimowolnie spojrzał w dół i pogrążył się w rozmyślaniach. Czy gdyby nic zmieniła się, on wciąż żyłby gdzieś tam, prowadząc wolne życie dzikiego elfa? Czy Mackeli wciąż by żył? Wszystkie te myśli nie dawały mu teraz spokój Najszczęśliwszym okresem w jego życiu były dni, które spędził z Anayą i Mackelim, przemierzając lasy i to, czego wymagała chwila. Żadnych obowiązków. Życie było wówczas niekończącą się, radosną wiosną.
Myśli te zniknęły jednak tak szybko, jak się pojawiły. Nie zawsze może być wiosna i nie zawsze można być młodym i beztroskim. Koniec końców, Kith-Kanan nie był zwykłym elfem, ale księciem, w którego żyłach płynęła królewska krew. W jego życiu wiele było przyjemności, a tak niewiele od niego wymagano. Teraz nadszedł czas, aby zasłużył na to, co tak bardzo miłował. Kith-Kanan skupił wzrok na dalekim, błękitnym horyzoncie, gotując się do wojny.