Выбрать главу

— Kith! Proszę, nie rób mi krzywdy!'

Jej słowa były dla niego zupełnym zaskoczeniem i Kith-Kanan podniósł się z klęczek.

— Nigdy, przenigdy bym cię nie skrzywdził, Thyo.

— Ale, myślałam ... Byłeś taki zły... Myślałam, że przyszedłeś tu, by mnie zabić!

— Nie — odparł szeptem — Przybyłem, by wziąć cię ze sobą.

Hermathya usiadła na łóżku. Sączący się przez otwarte okno blask Solinari oblewał srebrzystym snopem światła jej twarz i szyję. Skryty w cieniu Kith-Kanan po raz kolejny poczuł przeszywający ból którego już raz doświadczył z jej powodu.

— Iść z tobą? — odparła zdumiona Hermathya — iść dokąd?

— Czy to ważne?

Dziewczyna odgarnęła z twarzy długie włosy. — A co z Sithasem?

— On cię nie kocha — powiedział Kith-Kanan.

— Ja też go nie kocham, ale to on jest teraz moim narzeczonym.

Kith-Kanan nie mógł uwierzyć własnym uszom.

— To znaczy, że chcesz go poślubić?

Młodzieniec cofnął się w stronę okna i usiadł na parapecie. Zdawało mu się, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Chwilę później obmył go chłód nocy i Kith-Kanan głęboko zaczerpnął powietrza.

— Chyba tak nie myślisz? A co z nami? Myślałem, że mnie kochasz!

Hermathya podeszła do miejsca, gdzie sięgało blade światło księżyca.

— Kocham cię, Kith. Bogowie zdecydowali jednak, że mam zostać żoną kolejnego Mówcy Gwiazd. — W jej głosie pobrzmiewała nuta dumy.

— To szaleństwo! — wybuchnął Kith-Kanan. — To mój ojciec zadecydował o tym małżeństwie, nie bogowie!

Wszyscy jesteśmy zaledwie zabawkami w rękach bogów — odparła chłodno. — Kocham cię, Kith, ale nadszedł czas, aby odłożyć na bok psikusy i sekretne schadzki w ogrodzie. Rozmawiałam z naszymi ojcami. Ty i ja spędziliśmy razem piękne chwile, wymarzyliśmy sobie piękne rzeczy. Ale to wszystko, czym były — marzeniami. Czas się zbudzić i pomyśleć o przyszłości. Przyszłości wszystkich Silvanestyjczyków. Jednak wszystkim, o czym Kith-Kanan mógł teraz myśleć, była jego własna przyszłość.

— Nie potrafię bez ciebie żyć. Thyo — odparł łamiącym się głosem.

— Potrafisz. Może jeszcze o tym nie wiesz, ale potrafisz. — Podeszła do niego, łagodny blask księżyca przemienił jej nocną koszulę w delikatna pajęcza sieć. Kith-Kanan przymknął powieki i zacisnął dłonie w pięści.

— Proszę. — szepnęła Hermathya. — Pogódź się z tym, co się wydarzy. Wciąż możemy być sobie bliscy — Jej ciepła dłoń dotknęła chłodnego, suchego policzka Kith-Kanana.

Młodzieniec chwycił jej nadgarstek i odepchnął ją od siebie.

— Nie mogę się na to zgodzić — odparł krótko, stając na parapecie. — Żegnaj więc, lady Hermathyo. Niech życie twe usłane będzie zielenią i złotem.

Ironia tych słów nie pozostała jej obojętna. Były to słowa, jakimi plebejusze żegnali swych panów. Kith-Kanan zarzucił na plecy płócienny worek i zsunął się z kamiennego parapetu. Przez chwilę Hermathya stała bez ruchu, wpatrując się w puste okno. Kiedy nadeszły łzy, nie próbowała ich powstrzymać.

Jego jedynym towarzyszem — był teraz wierny Arcuballis, Kith-Kanan przytroczył worek do siodła i umieścił włócznię w uchwycie przy prawym strzemieniu. Chwilę później wdrapał się na grzbiet gryfa, przypiął się do siodła i zwrócił głowę stworzenia w kierunku wiejącego wiatru.

— Leć! — krzyknął, dotykając piętami muskularnej piersi stworzenia. — Leć!

Arcuballis rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze. Młodzieniec gwizdnął. W odpowiedzi bestia wydała z siebie przeraźliwy wrzask. Kith-Kanan zdecydował, że ostatnią rzeczą jaką mógł uczynić, to powiadomić wszystkich o swym odejściu. Gwizdnął po raz kolejny i jeszcze raz ochrypły wrzask gryfa odbił się echem od białych wieżyczek. Kith-Kanan odwrócił się tak , by lśniący, czerwony księżyc znajdował się po jego prawej stronie i przecinając rzekę Thon-Thalas, ruszył na południowy zachód. Królewski trakt, mglistoszary na tle panujących ciemności, skręcał na północ od miasta i na południe ku wybrzeżu. Kith-Kanan nakłonił gryfa, by ten leciał wyżej i szybciej. Droga, rzeka, a także miasto, które niegdyś był jego domem, zniknęły pozostawione w tyle. Przed nim była wszechobecna ciemność i niekończące się morze drzew , czarnozielonych w mrokach nocy.

3

Nazajutrz

Kith-Kanan nie poczynił żadnych planów z wyjątkiem jednego — opuszczenia Silvanostu. Najbardziej pragnął teraz samotności. Skierował Arcuballisa na południowy zachód i popuścił mu cugli.

Niebawem drzemał już w siodle, oparty o opierzoną szyję swego skrzydlatego wierzchowca. Wiemy gryf leciał przez całą noc, nawet na chwilę nie zbaczając z kursu , który wybrał dla niego jego pan. Wraz z nadejściem poranka Kith-Kanan obudził się, zdrętwiały i wycieńczony. Poprawił się w siodle i uważnie zlustrował majaczącą w dole ziemię. Nie zobaczył jednak niczego poza skłębionymi czubkami drzew, które ciągnęły się, jak okiem sięgnąć. Nie dostrzegał żadnych polan, strumieni czy łąk, nie wspominając nawet o jakichkolwiek śladach domostw.

Nie potrafił ocenić; jak daleko oddalili się owej nocy od miasta. Ze swych łowieckich wypraw w dół Thon-Thalasu wiedział, że na południe od Silvanostu znajdował się Ocean Courrain, którego granic nie znał żaden elf, Książę był jednak teraz na wschodzie, mając za swego przewodnika wschodzące słońce. Musiał zatem być w wielkim lesie, graniczącym od wschodu z rzeką Thon-Thalas i Równinami Kharolis na zachodzie. Nigdy wcześniej nie zapuścił się tak daleko w te strony.

Spoglądając na nieprzeniknioną zasłonę z drzew, Kith-Kanan zwilżył językiem spierzchnięte wargi i rzekł:

— Cóż, chłopcze, jeśli nic się nie zmieni, zawsze możemy iść pośród drzew!

Lecieli jeszcze kilka godzin, przecinając liściastą barierę i wciąż nie znajdując jej upragnionego końca. Biedny Arcuballis wytężał wszystkie swoje siły, łapiąc powietrze głębokimi, rzężącymi haustami. Gryf leciał nieprzerwanie całą noc i większą część dnia. Kiedy Kith-Kanan uniósł w końcu głowę, by spojrzeć na horyzont, zauważył unoszący się znad lasu gęsty słup dymu. Natychmiast też skierował Arcuballisa w jego stronę. Stworzenie było jednak tak bardzo zmęczone, że miejsce, do którego zmierzali, przybliżało się z dręczącą wręcz powolnością.

W końcu młodzieniec zauważył poszarpana dziurę wyrwaną w leśnym arrasie. W jej środku stał samotny, sękaty pień ogromnego drzewa, teraz poczerniały i płonący. Najwyraźniej uderzyła weń błyskawica. Spopielona polana miała szerokość zaledwie dziesięciu jardów, jednak u podstawy płonącego drzewa ziemia zdawała się płaska i czysta. Łapy Arcuballisa dotknęły wyściółki, jego skrzydła zadrżały, a ciałem wstrząsnęły niekontrolowane dreszcze. Natychmiast też wyczerpany lotem gryf zamknął oczy i ułożył się do snu.

Kith-Kanan odwiązał swój tobołek i przerzuciwszy go przez ramię, przeciął niewielką polankę. Rzucił worek na ziemię i zaczął go rozpakowywać. Jego uwagę przyciągnęło donośne krakanie kruka. Gdy podniósł wzrok na rozszczepiony pień osmalonego drzewa, spostrzegł samotnego ptaka przycupniętego na zwęglonej gałęzi. Kruk przechylił głowę i znów zakrakał. Kiedy Kith-Kanan powrócił do rozpakowywania swych rzeczy, ptak wzniósł się w niebo, zatoczył koło nad polaną i odleciał.

Książę wyciągnął łuk i kołczan, po czym płynnym ruchem naciągnął nową cięciwę. Choć wygięty łuk liczył sobie w naciągu zaledwie trzy stopy, wypuszczona z niego strzała z żelaznym grotem z łatwością mogła przeszyć gruby pień drzewa. Kith-Kanan przywiązał kołczan do pasa Pochwyciwszy w dłonie solidnej roboty włócznię na dziki, wbił ją tak wysoko, jak tylko mógł, w pień osmalonego drzewa. Następnie wrzucił swoje rzeczy z powrotem do worka i przywiązał go do drzewców. To powinno ochronie jego rzeczy przed grasującymi w lesie stworzeniami.