Przewidywano, że część ludzi, których teraz szkolono, zostanie odcięta od reszty na tyłach obcych. W takiej sytuacji im więcej Posleenów uda im się zabić, tym lepiej. Wietnam nauczył Amerykanów, że nawet dziecko może podłożyć minę, jeśli się je tego nauczy.
Ci ludzie mieli otrzymać najlepsze przeszkolenie, jakie Mosovich umiał zorganizować w ciągu pięciu krótkich dni.
— Zaczniemy dzisiaj podstawowy trening z bronią. Wiem, że wielu z was miało złe doświadczenia z bronią. Dopóki mobilizacja nie wchłonęła członków gangów, ta okolica była bardzo niebezpieczna. Wiem, że gwizdały tu zabłąkane kule i miały miejsce straszne zbrodnie. Ale my nauczymy was, jak używać broni skutecznie i we właściwym celu.
Departament policji przygotowuje w okolicy poligon strzelecki; w dzień będzie można na nim poćwiczyć. Zachęcam was do korzystania ze strzelnicy. Amunicja szkoleniowa jest za darmo. Będzie tam standardowa broń — mamy mnóstwo strzelb i amunicji — ale nie wolno wam jej stamtąd zabrać. Kiedy nadciągnie inwazja, broń zostanie wam wydana, a jeśli Posleeni wylądują gdzieś wcześniej, możecie otrzymać broń w najbliższej komendzie policji. Władze obawiają się, że broń mogłaby wam zostać skradziona, gdyby ją wszystkim rozdano.
Osobiście uważam, że to bzdury, ale czasem wszyscy musimy podporządkować się biurokracji, a w tym wypadku rządowi federalnemu. Spójrzcie więc na to w taki sposób: żołnierze też nie zabierają karabinów do domu, zostawiają je w arsenale. Z wami jest tak samo. Dobrze… Przyjrzymy się dzisiaj dwóm rodzajom broni:
M-16 i AK-47.
Sierżant David Mueller w zamyśleniu słuchał wykładu. Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby zespół Sił Specjalnych uczył obywateli taktyk miejskiej partyzantki. Teraz jednak miało to sens. Sam miał nauczyć ich rzeczy, znajomość których miała ich umieścić w prowadzonym przez FBI rejestrze potencjalnych terrorystów.
Wszyscy członkowie Sił Specjalnych już w nim byli.
Obok Muellera stała mała, czarna, najwyżej dwunastoletnia dziewczynka z włosami zaplecionymi w warkoczyki, i z ogromnym przejęciem patrzyła na AK. Ci ludzie nigdy nie doświadczyli władzy ani siły, a teraz mieli dostać jedno i drugie w swoje ręce. Mieli się nauczyć rzeczy, które przeciwko rządowi były jeszcze skuteczniejsze, niż przeciw Posleenom.
— Dobra, co to jest? — zapytał Mueller i podniósł do góry białą plastikową butelkę ze znakiem firmowym znanego producenta środków czyszczących.
Żołnierze podzielili ludzi na grupy, wyszukując spośród nich potencjalnych przywódców i tych, którzy przejawiali jakieś niezwykłe zdolności. Jak na razie Mueller wybrał jednego dowódcę drużyny. Podejrzewał też, że mała dwunastolatka sprawdzi się w ogniu walki.
— Wybielacz — wymamrotała dziewczynka, a w jej oczach pojawiło się pytanie: „Nie potrafisz rozpoznać wybielacza, białasie?”
— Naprawdę? A to? — zapytał i podniósł w górę butelkę z przezroczystą cieczą.
— Woda amoniakalna.
— Dobra. A do czego się tego używa?
— Do czyszczenia — powiedział starszy jegomość siedzący w drugim rzędzie.
— No, zdarzyło mi się nimi coś czyścić, ale głównie wysadzam nimi różne rzeczy w powietrze. — Zauważył, że przyciągnął ich uwagę. — Z wielu produktów codziennego użytku można zrobić materiały wybuchowe — powiedział i zaprezentował im sposób robienia bomby rurowej.
— Lont do detonatora możecie dostać w sklepie z bronią. Używają go do amatorskich armat i broni odprzodkowej. Pokażę wam też kilka sposobów, jak go zrobić samemu. Później zademonstruję też, jak zrobić minę-pułapkę z magazynka pistoletu lub karabinu i kawałka drutu. Ale najpierw chciałbym, żebyście wszyscy ostrożnie zrobili własne bomby rurowe, tak jak wam to pokazałem. Potem pójdziemy do tego starego budynku na rogu, który jest przeznaczony do rozbiórki, i wysadzimy sukinsyna w powietrze.
Większości mieszkańców ten pomysł bardzo się spodobał.
— Musisz częściej myć zęby, młody człowieku — powiedziała lekarka, oglądając trzonowce dziesięciolatka. — Od jak dawna boli cię ten ząb?
— Okoo mehąca, chyga.
— Cóż, trzeba założyć plombę, może przeczyścić kanał.
Ustalono, że w ramach misji mieszkańcom zostanie udzielona pomoc lekarska. Sierżant Gleason była oburzona, że jej kraj, szczycący się najlepszym systemem ochrony zdrowia na świecie, pozwala na takie zaniedbania, z jakimi zetknęła się tutaj. Już dawno powinni byli przysłać tu Zielone Berety; być może poradziliby sobie nawet z gangami.
Na szczęście ten problem na razie przestał istnieć. W pierwszych fazach planowania wydawał się poważny, później okazało się jednak, że zasadniczo ma charakter czysto akademicki. Wszyscy członkowie gangów trafili do Gwardii i raczej tam zostawali.
Miejscowi dowódcy Gwardii ukrócili dezercje, stosując rozwiązanie węzła gordyjskiego. Kary śmierci nigdy nie usunięto z regulaminu i dowództwo zaczęło ją wprowadzać w życie w przypadku dezercji, choć tej starano się nie mylić z samowolnym przedłużeniem przepustki.
Dezerterów łatwo można było znaleźć. Obszar miasta patrolowali funkcjonariusze policji, którzy zostali wyłączeni z ogólnej mobilizacji jako uzupełnienie sił zbrojnych w przypadku wylądowania Posleenów. Żołnierze musieli być cały czas w mundurach, więc jeśli tylko gdzieś pojawił się mężczyzna w wieku poborowym bez munduru, policja natychmiast sprawdzała jego kartę odroczenia. Odroczenia zaznaczano na pasku magnetycznym prawa jazdy, którego autentyczność można było łatwo sprawdzić jednym telefonem na komendę albo skonsultowaniem się z komputerem. Każde zatrzymanie szargało nerwy policjantów; dezerterzy wiedzieli, co ich czeka, i najczęściej reagowali przemocą. Kiedy policjant wykrywał domniemanego dezertera, dzwonił po wsparcie i czekał, aż pojawią się wystarczające siły, by przeprowadzić zatrzymanie.
Niekiedy dochodziło do komicznych wręcz sytuacji, kiedy jakiś nie podejrzewający niczego, ubrany po cywilnemu policjant z innego okręgu zostawał nagle otoczony przez kolegów po fachu z bronią w rękach. Ale najczęściej kończyło się na tym, że gliniarze klęli dowódców Gwardii, bo podejrzany krzyczał „pierdol się” i sięgał po broń, woląc samobójstwo niż powieszenie.
Tak, więc gangi wyeliminowano i w mieście pozostali tylko bardzo młodzi i bardzo starzy mężczyźni, kobiety i niepełnosprawni.
A ci potrzebowali lepszej ochrony zdrowia niż dotąd dostawali.
Lekarka spojrzała pytająco na matkę chłopca.
— Nie ma u nas dentystów, w ogóle nie ma lekarzy. Albo poszli do woja, albo chcą za dużo kasy. Trzeba cały dzień czekać w Grady, a i wtedy nie wiadomo, czy coś w ogóle zrobią. Co ty na to, żołnierko?
Sierżant Gleason, stateczna matka czworga dzieci, która dopiero co ukończyła ogólny kurs lekarski Sił Specjalnych, uśmiechnęła się ciepło.
— A ja na to: wyrwiemy ząb i wstawimy implant. W ten sposób będzie miał nowy, zdrowy ząb. Przy okazji zrobię ogólny przegląd i zaplombuję wszystkie dziury. Ponieważ widzę, synu, że na samą myśl o tym włosy stają ci dęba, zrobimy wszystko pod narkozą, więc niczego nie poczujesz. No i nie będzie was to kosztować złamanego grosza.