— Dojeżdżamy do Winchester. Niech czeka tam na mnie jakiś ptaszek. Blackhawk, kiowa, wszystko jedno. Polecimy nisko i prześlizgniemy się przez dolinę koło Harper’s Feny. Dołączę do jednostki gdzieś na drodze krajowej 83.
Po drugiej stronie linii przez chwilę było cicho; generał Horner studiował schemat. Hologram pokazywał pozycje Posleenów i prawdopodobne pola ostrzału. Gdyby śmigłowiec trzymał pułap poniżej stu metrów, może udałoby mu się znaleźć wystarczająco blisko trasy, o której mówił Mike.
— Zakładasz dwie rzeczy, które nie są prawdą. Po pierwsze, że Posleeni nie wystartują. Jeżeli lądownik się wzniesie, zmiecie cię z nieba. Po drugie, że nie przybędą żadne nowe lądowniki. A przecież w ciągu ostatniej godziny zanotowaliśmy aż trzy kolejne lądowania.
— Jeśli jakiś wyląduje albo wystartuje, schemat się zmieni. Shelly będzie go stale uaktualniać. Po to ją mam. Wylądujemy, jeśli będzie trzeba, i zaczekamy, aż niebezpieczeństwo minie.
— To mi się nie podoba, Mike. Uważam, że to niepotrzebne ryzykowanie jednym z naszych najmocniejszych punktów.
Mike przełknął ślinę. Uważał Hornera za kogoś w rodzaju drugiego ojca, ale nigdy nie był pewien, co generał tak naprawdę o nim myśli. Jego słowa zabrzmiały jak komplement, którego każdy syn chciałby wysłuchać.
— Ma pan na myśli mnie czy śmigłowiec? — zażartował. — Nieważne. Nie jestem niezastąpiony, sir. Chociaż to rzeczywiście dobry pomysł, żebym był obecny podczas działań wojennych.
Znowu zaległa długa cisza.
— Dam ci śmigłowiec. Zgadzam się, że raczej nie mamy wiele czasu.
56
— Poruczniku — syknął Keren.
Porucznik Leper obudził się i zacisnął dłoń na AIW. Keren chwycił lufę i skierował ją w górę, byle dalej od siebie.
Porucznik potrząsnął głową i popatrzył na Kerena.
— Która godzina?
Wewnątrz bradleya panowały nieprzeniknione ciemności.
— Wpół do piątej, poruczniku. Właśnie przybył oddział pancerzy wspomaganych. Szykują się za nami. Pułkownik chciałby z panem pomówić. Powiedziałem mu, że pan śpi…
Leper zaśmiał się. Znając Kerena, pułkownik dowiedział się nie tylko tego.
— W porządku. Wspominałem ten moment, gdy straciliśmy Trójkę.
— Było jak pan mówił, poruczniku. Szło nieźle, dopóki nie skończyła się amunicja. — Keren wzruszył ramionami. Baterie moździerzy nigdy, pod żadnym pozorem, nie były przewidziane do nawiązywania bezpośredniego kontaktu z nieprzyjacielem. Ci, którzy mają do tego okazję, rzadko przeżywają.
Porucznik usiadł i odruchowo sprawdził swoje AIW. Włożył granat do magazynka, upewnił się, że karabin i granatnik są zabezpieczone, po czym depcząc po porozrzucanym sprzęcie i śpiących żołnierzach ruszył do luku desantowego.
Na zewnątrz było ciemno choć okol wykol i tylko gwiazdy migotały na bezchmurnym niebie. Niedaleko szemrał strumień Kettle Run; skręcał na północy w kierunku zbiornika Occoquan, po czym znów zawracał. Niedobitki kompanii zatrzymały się wewnątrz zakola, naprzeciw Brentsville Road.
Porucznik żałował, że nie zabrał ze sobą noktowizora. Prąd przekierowano do Manassas i przyległych terenów, więc wokół nie paliła się ani jedna żarówka, która mogłaby chociaż odrobinę rozjaśnić najciemniejszą noc we wschodnich Stanach Zjednoczonych. Porucznik ledwie widział swoje własne dłonie.
Zrobił krok naprzód i jego kevlarowy hełm uderzył w metalową ścianę.
Ledwie dojrzał majaczącą przed nim postać.
— Porucznik Leper? — spytała zjawa.
— Tak — odpowiedział porucznik, pocierając bolące czoło.
— Podpułkownik Bishop, Siły Uderzeniowe Floty.
— Na rozkaz, sir — powiedział zmęczony porucznik. Dwie godziny snu po tym wszystkim, co przeszli, po prostu nie wystarczały.
— Jaka jest sytuacja, poruczniku?
Leper zastanowił się nad tym pytaniem i nagle ogarnęła go chęć wydarcia się na oficera. Jaka jest sytuacja?! Sytuacja jest taka, że mamy przejebane! Dziewiąty korpus już zapowiedział, że długo nie wytrzyma. W jaki sposób mieli się wycofać, mając Posleenow tuż za plecami — to było naprawdę dobre pytanie. Będzie z dziesięć razy gorzej niż pod Occoquan. Wtedy przynajmniej Posleeni byli rozproszeni, a teraz są zmasowani tuż przed frontem korpusu.
A jego oddział był po złej stronie dziewiątego korpusu. Ponieważ bronili południowego skrzydła, to jeśli linie korpusu puszczą, Posleeni znajdą się za nimi. I była to jedynie kwestia czasu. A do tego pojawiła się plotka o oddziałach żandarmerii, rozlokowanych za frontem z rozkazami strzelania do dezerterów.
Ale wszystko to wkrótce miało przestać się liczyć. Kiedy linie zostaną przełamane, nic już nie będzie miało najmniejszego znaczenia.
— Trzymamy południowe skrzydło korpusu, sir. — Właściwie trzymali południowe skrzydło Lake Jackson. Samo jezioro ubezpieczało południowe szeregi korpusu. — W terenie nic się nie dzieje. Mieliśmy tu jednego Wszechwładcę z jego kompanią, ale zajęliśmy się nim, nie ponosząc znaczących strat.
Front trzymała niecała brygada. Większość żołnierzy nie należała nawet do piechoty. Byli tu księgowi, kucharze i orkiestra pułkowa. To wszystko, co zostało z dziesiątego korpusu, oprócz artylerii dywizyjnej.
Straty podczas natarcia kompanii Posleenów wyniosły niecały pluton. Z drugiej strony, z całego korpusu zostało niewiele więcej.
Podejrzewał, że to zmienia jakoś obraz całości, ale nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Czy dla korpusu ten pluton nie był teraz odpowiednikiem batalionu? A jeżeli tak, to czy nie powinno się go przedstawić jako utraty batalionu?
— Na razie sobie radzimy — zakończył.
— Rozumiem, że cofaliście się międzystanówką?
Leper poczuł, że stojący za nim Keren aż się zjeżył.
— Byliśmy tylną strażą, sir — powiedział porucznik głucho.
— Na ile szacujecie wielkość posleeńskich oddziałów?
— Słucham?
— Ilu ich tam jest, poruczniku? — pułkownik zapytał z żelazną cierpliwością.
Wyczerpany oficer popatrzył na niego przez chwilę.
— Czy to podchwytliwe pytanie?
— Nie.
— Sir, jest ich więcej niż gwiazd na niebie, więcej niż źdźbeł trawy na łące i więcej niż drzew w lesie. Wypełniają świat od horyzontu aż po horyzont i wszyscy co do jednego chcą nas, kurwa, pozabijać!
Pułkownik stał przez chwilę nieruchomo i milczał.
— Więc jak udało wam się przeżyć?
Porucznik mrugnął gwałtownie i pomyślał o tych wszystkich, którym się nie udało.
— Nie wiem — przyznał Leper — powinienem już być martwy.
Zamknął oczy i potrząsnął głową.
— Chryste, przegraliśmy. Nie wspominam o zabiciu Starego i zniszczeniu kompanii przez naszą własną artylerię. Traciliśmy ludzi z prędkością, z jaką rzekami płynie woda! Chwilami miałem już pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu żołnierzy. Zatrzymaliśmy się na sekundę, żeby… odetchnąć, żeby… się przegrupować, żeby ustalić, kto, u licha, ma prowadzić. A potem pojawiali się oni… a wtedy… następną rzeczą jaką pamiętam, to to, że znów byliśmy w drodze, uciekając tak szybko jak się dało. A z ludzi zostawały mi może ze dwie drużyny. I ciągle się to powtarzało. Nie wiem, ilu żołnierzy przeszło przez moje ręce, pułkowniku. Nie wiem, ilu straciłem po drodze. Nie wiem ilu minęliśmy. Niektórzy po prostu się poddali, niektórzy byli ranni albo po prostu zmęczyli się biegiem. Nie znam nawet ich nazwisk!