— Będą próbowali wziąć nas w kleszcze — powiedział pułkownik Abrahamson, jakby czytał mu w myślach. — Wciąż może im się to udać.
— Może — zgodził się generał. — Nadal mają wystarczająco liczne siły. Ale będę się tym martwił, kiedy zaczną wracać. A wtedy wyślę kogoś, kto trzaśnie ich w mordę.
— Kogoś innego, mam nadzieję — powiedział pułkownik.
— Kogoś innego — zgodził się generał.
— To dobrze. Najwyższy czas, żeby ktoś inny się zabawił.
61
— Rany, niezły ubaw — zaśmiał się dziadek O’Neal.
Ochotnikom Tennessee nie udało się jak dotąd popisać swoimi umiejętnościami. Wylądował tylko jeden lądownik, a więc najwyżej sześciuset Posleenów, a może nawet tylko czterystu. Siły te nie zaatakowały ochotników, tylko zawróciły i ruszyły na fortyfikacje Rabun Gap. Teraz tłoczyły się mniej więcej na wysokości wejścia do doliny O’Neala. Na czujnikach pojawiły się pierwsze informacje o wchodzących do doliny zwiadowcach.
— To stąd pan wiedział — powiedział cicho Raphael, patrząc na przyrządy.
— Tak. Pańscy chłopcy zostawiali ślad jak rakieta — zaśmiał się dziadek O’Neal.
Przywódca zespołu do zadań specjalnych kiwnął głową.
— Moi towarzysze mają pewien problem. Nie wiedzą, co robić z pańską wnuczką.
— Cóż — odpowiedział oschle O’Neal — zobaczymy, co ona zrobi z nimi.
— Używałeś kiedyś czegoś takiego? — Cally pokazała komandosowi w czarnej masce wielolufowy karabin maszynowy produkcji General Electric. Ponieważ miała się zająć ładunkami wybuchowymi, dziadek przydzielił jej jednego z komandosów do obsługi gatlinga kaliber 7.62 mm.
Kiedy przecząco pokręcił głową, dotknęła przycisku kontrolnego.
— To go uruchamia — powiedziała, kiedy lufy zaczęły się z wizgiem obracać. — Spust ma miękki jak motylek, ale bezpiecznik jest z boku. — Wskazała na właściwy przycisk i zwolniła go. — Poza tym działa jak sikawka. Wystrzeliwuje osiem tysięcy pocisków na minutę, a ich strumień wygląda prawie jak promień lasera.
Stanęła na palcach i wyjrzała przez strzelnicę bunkra. Posleenów nie było jeszcze widać.
Komandos ostrożnie zabezpieczył broń i wyłączył napęd luf.
Z jednej z nich wyleciał pojedynczy pocisk i wpadł do pięćdziesięciopięciogalonowego plastikowego zasobnika po amunicji.
— Dzięki temu nie skończysz przysypany mosiądzem po szyję. — Cally wskazała na wielkie pudło amunicji pod karabinem. — Łuski wpadają do niego tylko jak strzela się w konkretnym kierunku, ale to i tak przydatne.
Komandos także wyjrzał przez strzelnicę.
— Nie jesteś zbyt gadatliwy — znowu zagadnęła go Cally.
Mężczyzna w masce odwrócił się i jego brązowe oczy spotkały się z jej niebieskimi. Odchrząknął.
— Możmy pmówić — powiedział.
Jego akcent wyraźnie różnił się od akcentu przywódcy zespołu.
— Mogę cię o coś prosić? — spytała Cally.
Kiwnął głową.
— Mogę zobaczyć twoją lewą rękę?
Komandos ściągnął z dłoni czarną rękawiczkę z nomexu i podał jej dłoń. Obrócił ją tak, żeby mogła dobrze się jej przyjrzeć, i poruszył palcami. Najwyraźniej uznał to za dziwną prośbę. Potem założył rękawiczkę z powrotem.
Cally popatrzyła na jego rękę i uśmiechnęła się, a potem spojrzała mu prosto w oczy i przeżegnała się.
Po czym odwróciła się i bez słowa opuściła bunkier.
— No to ładnie! — rzucił wielebny O’Reilly, kiedy przeczytał tekst na ekranie palmtopa.
Wiadomość napisano w klasycznej grece i zaszyfrowano na sześć różnych sposobów z użyciem kluczowej frazy, ale jej treść była mimo wszystko jasna.
— Co? — Paul podniósł wzrok znad kart, w które grał z Indowy.
Himmicki statek zwiadowczy znajdował się sześćdziesiąt pięć metrów pod wodą w Zatoce Hudsona. Indowy wyjaśnił, że pozostanie tam, dopóki teren nie zostanie uznany za czysty. Himmici potrafili czasem ryzykować, chociaż uważali, że ostrożność jest bardziej cenna niż odwaga.
— Nasz zespół utknął na farmie O’Neala! — warknął O’Reilly.
— Spokojnie, Nathan, spokojnie — pocieszył go Indowy. — O’Nealowie to sprytni ludzie. Nasz zespół jest w dobrych rękach.
— Po prostu mała zmiana planów. — Paul uśmiechnął się i wyciągnął kartę z kupki na stole. Skrzywił się. — Twój ruch. — Karty były ledwie widoczne w dziwnym zielononiebieskim świetle. Himmicki statek nigdy nie został dostosowany do ludzkich potrzeb.
Stół był zbyt niski, a ława, na której siedział, bardziej nadawała się do leżenia. Powietrze było rozrzedzone, grawitacja zbyt silna, a oświetlenie dostosowane do himmickiej normy, co oznaczało dziwną, zielononiebieską barwę. W tym oświetleniu wszystko wyglądało jak pod wodą. Himmici porozumiewali się za pomocą wysokich pisków, które ledwie mieściły się w paśmie słyszalności ludzi. Wszędzie wokół unosiły się zapachy nieznanych substancji chemicznych. W sumie były to najbardziej niedogodne warunki, z jakimi zetknął się des Jardins w czasie swoich rozlicznych podróży.
Aelool spojrzał na wielebnego.
— Wcześniej też zdarzały się problemy — powiedział.
— Tak, ale tam jest tyle samo reporterów, co Posleenów — powiedział rozdrażniony wielebny — i już wszyscy wiedzą, że koło miejsca ich wylądowania jest dobrze broniona farma. Miejscowy dowódca powiedział nawet, że nie zaatakowali jeszcze Posleenów tylko dlatego, że chcą zobaczyć, jak poradzą sobie z nimi ci na farmie, a poza tym boją się trafić ją ogniem własnym. Wygląda na to, że jest przekonany, iż O’Nealowie dadzą sobie radę z atakiem. Jeden stary człowiek i mała dziewczynka przeciwko kompanii Posleenów?!
Paul uśmiechnął się.
— Cóż, przecież to Irlandczycy.
Nathan przymknął oczy, co nadało mu jeszcze bardziej zmęczony wygląd.
— To mały i ciasny statek, Paul, a oświetlenie działa mi na nerwy, więc nie przesadzaj.
— Musimy ich odepchnąć, sir — powiedział kapitan O’Neal. Jak w transie oglądał przesuwające mu się przed oczami wykresy i mapy. Film zawierał także urywki z nagrań na żywo z frontu, gdzie reporterzy spotkali się oko w oko z wrogiem.
W wielu przypadkach można było jedynie domyślać się lokalizacji Posleenów. Gdzieś bowiem nie odpowiadała jakaś kompania, gdzie indziej znów odcięto łączność. Ale powoli z chaosu wyłaniał się obraz sytuacji. Batalion nie odszedł daleko od Waszyngtonu, a Posleeni przedostali się w głąb hrabstwa Fairfax i dotarli prawie do samego Arlington. Na północy sięgnęli aż po Potomac i szybko przemieszczali się wzdłuż Beltway w stronę wschodniego Arlington.
Wszystkie niedobitki były spychane w stronę waszyngtońskich mostów, tak jak to przewidział generał Horner.
— Zgadzam się, kapitanie — odpowiedział dowódca batalionu. — Jakieś sugestie?
— Nie, sir. Nie tym razem.
Przemieszczanie się kontenerów odbywało się tak szybko, jak tylko przekaźniki mogły sobie poradzić z natłokiem informacji. Nie dało się przekroczyć średniej prędkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę, ale gdyby wyszli z kontenerów i biegli, byłoby jeszcze wolniej. Maksymalna prędkość pancerzy wynosiła siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, i to przy braku przeszkód.