Po krótkiej rozmowie z dowódcą pojazdu podszedł do suburbana.
Elgars odłożyła AIW i sięgnęła po pistolet, na wpół zapomniany w kaburze Kerena.
Nie odwracając głowy, Keren rzucił krótko:
— Zostaw.
— Dlaczego? — zapytała.
Zwrócił w jej stronę zimne jak u rekina bladoniebieskie oczy i wskazał zbocze po prawej stronie. Linia okopów była widoczna, wspinając się w górę zbocza, w stronę Grobu Nieznanego Żołnierza. Czaili się w nich żołnierze, w oczekiwaniu na atak centaurów.
Zewsząd sterczały lufy AIW i ciężkiej broni maszynowej.
— Myślisz, że będą spokojnie patrzeć, jak rozwalamy tego gościa? — szepnął.
— Zastanowię się nad tym — odpowiedziała Elgars i usiadła wyprostowana na siedzeniu pasażera.
Keren przybrał odpowiedni wyraz twarzy i zasalutował, kiedy oficer podszedł do samochodu. W tych okolicznościach nie był to właściwy gest, ale zasalutować nigdy nie zaszkodzi.
— Pułkowniku — powiedział — starszy kapral Keren, pluton moździerzy, kompania Alfa pierwszego batalionu czterysta pięćdziesiątego drugiego pułku piechoty, trzecia brygada pięćdziesiątej dywizji.
I Pułkownik był wysoki, szczupły i zabójczo przystojny. Wyglądał raczej jak drugoplanowy aktor filmu wojennego. Odpowiedział na salut tak precyzyjnie, jakby był na placu apelowym.
— Podpułkownik Alexander.
Spojrzał na suburbana. Pojazd był zapewne radością i chlubą jakiegoś młodego, przedsiębiorczego człowieka, zanim wpadł w ręce piechoty. Teraz została mu już tylko jedna szyba, bok i tył były podziurawione, lakier z lewego boku został prawie całkowicie zdarty przy bliskim spotkaniu z transporterem, a z silnika wydobywała się para.
— Gdzie zdobyliście ten pojazd, kapralu? — spytał grobowym głosem.
Keren zamrugał oczami. Było to ostatnie pytanie, jakiego mógł się spodziewać. Cholera, pluton poszedł w rozsypkę, nie mają już praktycznie żadnych podoficerów, oficerów, amunicji ani łączności, a pojazdy gąsienicowe ledwie się wloką. A ten głupi skurczybyk pyta, dlaczego ukradli furgonetkę.
Pozostawało tylko jedno: skłamać.
— Nasz pojazd do kierowania ogniem został zniszczony w ostrzale własnych pozycji w Occoquan. Mój dowódca kompanii osobiście dowodził tym pojazdem. Używaliśmy go do transportu amunicji i rannych podczas odwrotu. Kiedy znowu nas zaatakowano przy Lake Jackson, straciliśmy naszego dowódcę kompanii, dowódcę plutonu i wszystkich podoficerów. Od tamtej pory używam tego pojazdu jako centrum kierowania ogniem. Jesteśmy ostatnią ocalałą jednostką.
Wykonywaliśmy manewr taktycznego odwrotu pod ostrzałem wroga. Nie udałoby się to nam bez tego pojazdu, sir.
Pułkownik mógł w to uwierzyć lub nie, ale gdyby dalej się czepiał, Keren zamierzał po prostu pozwoli tej siedzącej obok niego suce zrobić swoje. A potem czekał ich kolejny odwrót pod ostrzałem.
Dowódca takiej jednostki powinien być weteranem. Właśnie tacy byli żołnierze Prezydenckiej Piechoty Morskiej. Każdy gość u nich był bohaterem z Barwhon lub Diess. Ale owocowa sałatka z baretek na mundurze tego faceta wskazywały na coś innego.
Z trudem rozpoznał najwyższe odznaczenie; prawdopodobnie była to Legia Zasług. A to mówiło samo za siebie. Legię Zasług dostawało się po trzydziestu latach niewolniczej papierkowej harówki w Pentagonie. Po uważnym przyjrzeniu się pozostałym medalom Keren stwierdził pewne braki. Nie było Srebrnych i Brązowych Gwiazd, odznaczenia bojowego piechoty i Gwiazdy Skoków Bojowych. Pułkownik miał tylko Medal Wyborowego Strzelca i Skrzydła Mistrza Spadochroniarzy. Obwieszona medalami pierś pułkownika ponad wszelką wątpliwość zdradzała, że nigdy nie słyszał ani jednego wystrzału w zamęcie bitewnym.
Keren starał się zachować uprzejmy wyraz twarzy, aby nie zdradzić, że wie, co jest grane. Ten gość jest tylko pionkiem. Ma pietra i wysyła żołnierzy na śmierć, żeby samemu sobie udowodnić, że nie jest tchórzem. Kiedy nadejdzie pora, pewnie zwieje w stronę mostów i będzie się modlił jak cholera, żeby saperzy nie wysadzili ich w powietrze, dopóki nie przejdzie na drugą stronę.
Pułkownik zaszczycił go kolejnym zimnym spojrzeniem.
— Wiem, że wasza kompania wycofuje się już od dłuższego czasu. — Jego twarz wyrażała teraz pogardę.
Keren z trudem stłumił gniew.
— Tak, sir. Rzeczywiście.
— Cóż — oficer uśmiechnął się zimno — szczęście wam sprzyja. Oto koniec waszego odwrotu. — Wskazał na ledwie widoczny na szczycie zbocza Grób Nieznanego Żołnierza. — Niech wasza… jednostka zajmie pozycję tam na górze. Okopcie się. Wzmocnicie naszą siłę ognia.
Keren sięgnął po mapę.
— Sir, chciałbym zwrócić uwagę na dwa punkty regulaminu używania moździerzy…
Oficer ściągnął brwi.
— Znam regulamin, kapralu. To był rozkaz.
— …które mówią, że przy bliskim ostrzale moździerze powinny pozostać na pojazdach, sir. Minie trochę czasu, zanim się okopiemy. — Spojrzał oficerowi prosto w oczy. — Zaatakowano nas niecałe dwie mile stąd, sir.
Twarz oficera napięła się jeszcze bardziej. Nie mógł nie zauważyć śladów po hiperszybkich pociskach, ale najwyraźniej miał nadzieję, że wróg jest nieco dalej.
— Gdzie?
— Jednostka Posleenów była przy Arlington Hall, sir. Ich Wszechwładca używał działa plazmowego. Chyba widział pan ogień, sir?
— Tak. Kapralu, nie mamy czasu na kłótnie…
W tej chwili mamy jeszcze mnóstwo czasu, ty ośle, pomyślał Keren. Ale jeśli poślesz nas na ten szczyt, zostanie nam najwyżej piętnaście minut życia.
— Sir, minimalny zasięg prowadzenia ognia dla studwudziestomilimetrowego moździerza to prawie osiemset metrów. Nie mogę zapewnić ostatecznego wsparcia obronnego dla pańskiego oddziału ze szczytu wzgórza.
Było to oczywiste kłamstwo. Zasięg był trzy razy mniejszy, ale był pewien, że oficer tego nie wie.
I miał rację.
— No dobrze — rzucił oficer. — Ale jeśli spróbujecie opuścić pozycję, kiedy będziemy mieli kontakt z wrogiem, każę zniszczyć wasze pojazdy. Wasz odwrót się zakończył, kapralu.
— Tak jest, sir! — odpowiedział Keren. — Na jakim kanale zamierza pan prowadzić kierowanie ogniem?
Oficer usilnie starał się nie patrzeć przez jego ramię w kierunku, z którego mogli nadciągnąć Posleeni. Pytanie zupełnie go zaskoczyło.
— Eee…
— Nasz to Sześćdziesiąt Trzy Siedemdziesiąt, sir. — Keren wyciągnął notes i zapisał tę informację na kartce, po czym podał ją pułkownikowi. — Proszę, sir. Pojedziemy już zająć naszą pozycję.
— Jedźcie, a ja…
— Połączy się pan z nami.
— Tak.
Keren znowu zasalutował i wziął do ręki mikrofon.
— Wóz Trzy za mną. Poprowadzę was na pozycję.
— Co?! Zatrzymujemy się?!
Wóz Jeden zareagował podobnie.
— Tak, jedziemy do ronda. Mam mapę, a pułkownik zna naszą częstotliwość. Ja prowadzę. Przygotujcie się do zajęcia pozycji.
Uśmiechnął się do pułkownika i zasalutował mu. Zapalił silnik suburbana i przyspieszył, żeby wyprzedzić jadący przed nim transporter. Tylne koła wielkiego pojazdu zahaczyły o zadbany trawnik i wzbiły za sobą gęsty tuman kurzu. Keren spojrzał w tylne lusterko, na pułkownika, który nadal stał w tym samym miejscu z kawałkiem papieru w ręce. Co za skurwiel!
— Ty skurwielu! — warknął kapral, wychylając się przez okno.