Dowódca trzeciej drużyny nie był zadowolony z postoju. Keren zobaczył, że w kierunku suburbana idzie także dowódca pierwszej drużyny. Sierżant należał do innego batalionu w trzeciej brygadzie i był starszy stopniem od Kerena. Ale był tylko dowódcą zespołu karabinierów i niewiele wiedział o moździerzach. Nie nadawał się też zbytnio na dowódcę, dlatego cieszył się, że może na czas bitwy przekazać dowodzenie Kerenowi. Keren skończył właśnie czytać mapę, kiedy obaj do niego podeszli.
— Może i tak. — Keren wskazał podbródkiem na zbocze. — Tam są wyrzutnie pocisków przeciwczołgowych typu Dragon. I może jeszcze te wielkie, cholerne karabiny snajperskie. Chcecie dostać w tyłek z jednego z nich, jeśli zaczniemy uciekać? — Spojrzał dowódcy trzeciej drużyny prosto w oczy. — Pieprzeni Posleeni będą tu lada chwila. Nie sądzisz, że będzie lepiej, jeśli przygotujemy się do otwarcia ognia?
Dowódca trzeciej drużyny był rosłym mężczyzną o rzadkich, przyciętych na jeżyka blond włosach. Zarost na jego twarzy miał prawie taką samą długość. Zazgrzytał zębami, zaciskając pięści.
Zerknął w kierunku pozycji snajperów i zaklął, po czym wrócił do pojazdu, wykrzykując rozkazy przygotowania broni.
Dowódca pierwszej drużyny był starszym, grubym facetem, czarnym jak pikowy as. Stał z zaplecionymi rękami i czekał, aż drugi dowódca drużyny się oddali.
— Tak? — Keren popatrzył na niego ponuro.
— Jak długo tu zostaniemy?
— Odpowiedź brzmi: dotąd, aż oni — wskazał podbródkiem na batalion — zaczną prawdziwe starcie z Posleenami i nie będą już mogli zmarnować ani jednego pocisku na uciekającą jednostkę.
— A więc będziemy uciekać w najgorszym momencie.
To stwierdzenie nie wymagało odpowiedzi.
— Nigdy nie posądzano mnie o to, że jestem sprytny — powiedział Keren. — Uparty — tak. Głupi — tak. Upierdliwy — jeszcze jak. Ale nie sprytny.
Sierżant uśmiechnął się lekko i ruszył z powrotem do swojego pojazdu.
63
— Panie prezydencie — powiedział kapitan Hadcraft — to głupie.
Bojowy wóz piechoty Bradley brnął pod górę nasypu drogowego. Pluton ze sto piątej dywizji piechoty niechętnie oddał swoje pojazdy. Ale bezpośredni rozkaz prezydenta i obecność plutonu pancerzy wspomaganych zrobiły swoje. Teraz jednostka pancerzy miała środek transportu, który nadawał się dojazdy terenowej bardziej niż suburbany, w których do tej pory jechali.
Ale to by im nie pomogło, gdyby zaatakował ich rozwścieczony tłum.
Z dróg krajowych numer 29 i 50 bez litości usuwano wszystkie pojazdy. Każdy, kto do tej pory nie dotarł jeszcze do Beltway, musiał wysiąść ze swojego samochodu, ciężarówki albo furgonetki, a pojazd był spychany do rowu przez saperskie czołgi-spychacze.
Uchodźców kierowano do parku wokół Szpitala Weteranów, gdzie powstało już całe miasto namiotów.
Oddział Prezydencki maszerował właśnie przez te tereny, kiedy prezydent zwrócił na to uwagę. Natychmiast rozkazał im tamtędy przejechać.
Według Tajnych Służb, podobnie jak piechoty morskiej, prezydent cieszył się obecnie nie najwyższym poparciem. W końcu to na skutek jego bezpośredniego rozkazu Stany Zjednoczone straciły w ciągu czterdziestu ośmiu godzin więcej żołnierzy, niż w jakimkolwiek konflikcie ubiegłego stulecia. W nadal działającym jakoś Internecie dawało się odczuć niesprecyzowany gniew. Jakkolwiek by go jednak nie precyzować, był wymierzony w prezydenta. Kiedy dodać do tego ogromne wzburzenie, wywołane wypędzeniem ludzi z domów, szansę na zaatakowanie przywódcy państwa wypadało określić jako niemile wysokie.
Prezydent obracał w rękach hełm.
— Może. Nigdy nie mówiono o mnie, że jestem sprytny. Uparty — tak. Upierdliwy — też. Ale nie sprytny. — Podniósł wzrok na oficera piechoty morskiej, skulonego na siedzeniu dla załogi. Bradleyów, rzecz jasna, nigdy nie projektowano tak, aby pomieściły pancerze wspomagane i było to wyraźnie widoczne. Drużyna w tym pojeździe była upchana jak sardynki w puszce. Prezydent popatrzył prosto w miejsce, gdzie jego zdaniem powinny znajdować się oczy kapitana. — Ale to są moi ludzie. To należy do moich obowiązków.
Ujmę to tak: czy kiedy jeden z pańskich żołnierzy trafia do szpitala, odwiedza go pan?
Pancerz nie poruszył się, ale prezydent miał wrażenie, że ramiona lekko zmieniły swoje położenie.
— Tak.
— To jest to samo. A na pana też czasem żołnierze są wściekli.
Kapitan uniósł dłonie w geście przytaknięcia.
Prezydent znowu obrócił hełm w rękach. Zabełtał żel i patrzył, jak płynna masa wiruje. Wyglądała jak rekwizyt z kiepskiego horroru, a on miał to włożyć na głowę.
— Muszę zobaczyć tych ludzi. Jeśli po prostu wyminę ich w drodze do Camp David, może to być policzek, po którym ten rząd już nigdy się nie podniesie. — Ściągnął brwi. — Więc każcie kierowcy jechać właśnie tam.
Uchodźcy tworzyli skłębioną masę. Tysiące ludzi, samotnych i z rodzinami, przywieziono ciężarówkami i autobusami i pozostawiono na polu golfowym. Kompania żandarmerii wojskowej bezskutecznie usiłowała zaprowadzić jakiś porządek i dopilnować ustawiania namiotów; ludzie i tak robili, co chcieli. Dowódca jednostki żandarmerii wydzielił nawet pluton do reagowania w nagłych przypadkach i od czasu do czasu musiał wysyłać go do akcji, przerywając bójki albo tłumiąc rodzące się zamieszki. W miarę upływu czasu całość coraz bardziej zaczynała przypominać obóz jeniecki.
Bradleye i suburbany prezydenckiego konwoju skręciły w Arnold’s Drive, w stronę Domu Żołnierza i tam się zatrzymały. Ponieważ nie wszyscy marines zmieścili się do bradleyów i samochodów, jedna drużyna podróżowała bezpośredni na pancerzach bewupów. Teraz natychmiast zeskoczyli na ziemię i unieśli karabiny grawitacyjne, na wypadek pojawienia się zagrożenia.
Kłębiące się masy uchodźców z zaciekawieniem i obawą patrzyły na zbliżający się konwój. Suburbany sugerowały, że przyjechał wysoki urzędnik państwowy, chociaż brakowało obowiązkowej w takich sytuacjach limuzyny. Wozy bojowe — dla większości obserwatorów czołgi — przypominały, że rząd nie zawsze jest przyjacielem ludu. W sytuacji, kiedy ludzi traktuje się właściwie jak jeńców wojennych, widok zwartych oddziałów, a zwłaszcza na wpół cudownych, na wpół demonicznych żołnierzy w pancerzach wspomaganych, nie wywołuje przyjaznych uczuć. Dlatego kiedy żołnierze piechoty morskiej unieśli broń, nie myśląc o reakcji cywilów, tłum cofnął się przerażony.
Dziennikarze zlecieli się do obozów uchodźców jak pszczoły do miodu. Nadawanie wiadomości z linii frontu, jak zaobserwowali na przykładzie relacji kilku swoich kolegów, było niebezpiecznie bliskie samobójstwa. Dlatego najlepszym kąskiem dla reportera był problem niekompetencji rządu. Skoro rząd nie potrafi natychmiast zapewnić żywności i schronienia dla piętnastu tysięcy uchodźców, w oczywisty sposób jest niekompetentny. W połączeniu ze śmiercią prawie stu tysięcy żołnierzy w północnej Wirginii dawało to materiał na reportaż o największym potencjale w dziejach mediów. Albo tak się przynajmniej wydawało.
Wskutek zniszczenia przez Posleenów sieci satelitarnych większość głównych stacji telewizyjnych musiała przerwać transmisję.
Pospiesznie przełączano się na nadawanie przez Internet. Po raz pierwszy informacje o wojnie docierały bezpośrednio do domów zwykłych obywateli praktycznie bez ograniczeń.