Выбрать главу

66

Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
10:45 letniego czasu wschodniego USA
11 października 2004

— Myślę, że musimy trzymać się z daleka od tego miejsca — stwierdził Kenallai. Wypowiedź poparł jeden z towarzyszy Kenalluriala.

Być może gdyby udało się zająć tereny techników wojskowych, spadłaby ich liczba.

Wojownicy spod znaku skrzyżowanych strzelb stawali się coraz trudniejszym wyzwaniem. Ta ostatnia grupa, mimo że zdziesiątkowana i wyposażona w żałosną broń, poważnie poszarpała oolfondar, które ich zaatakowało. Ostatnia walka na szczycie wzgórza godna była pieśni, do tego nadal trwała dyskusja, który z nich jest Kessentaiem. Zważywszy na ogromną liczbę zdobytych thresh, można było całą grupę mianować Kessentaiami i oddać im pojedynczy Kessanalt.

Okopali się w takim miejscu, że nie było w tym widać żadnego sensu. O wiele skuteczniej mogli się ukryć na zboczu, ale było to zbyt daleko od pomnika, wokół którego się skupili. A całe zbocze pokryte było kwadratowymi kamieniami. Kenallai wysłał więc Kenalluriala, żeby zbadał do czego służyło zbocze, a sam skupił się na problemach na wschodzie.

— Więc, stary przyjacielu, cóż mamy robić? — spytał Ardan’aatha i wskazał na most w dole. Nadal był cały, ale przekonali się już, co się działo, kiedy próbowali po taki moście przejść.

— Tego nie wiem — przyznał stary oolt’ondai. — Jeśli podniesiemy łapy na tę budowlę, trafimy do Fuscirtl — Tak — zgodził się Kenallai — ci saperzy to Fuscirto uutl — Mam dwie odpowiedzi, edas’ataiu — powiedział Kenallurial, który cicho wyłonił się z mroku.

Kenallai pytająco uniósł grzebień.

— To miejsce nazywają cmentarzem. Składa się tu po śmierci niektórych thresh.

Kenallai przekrzywił łeb na bok.

— Nie rozumiem.

— Mnie też trudno było to pojąć, edas’antaiu. Zamiast przetwarzać zmarłych, thresh najwyraźniej składają ich w skrzyniach do ziemi. — Wskazał na płytę nagrobną. — Tu jest napisane, kim byli i kiedy żyli.

— To jest — Kessentai z odrazą wykrzywił pysk — obrzydliwe.

Młodszy Kessentai uniósł grzebień na znak zgody i zaśmiał się.

— A jednak najwyraźniej tak właśnie robią. Poza tym w tym miejscu nie leżą zwykli thresh, tylko sami threshkreen.

Ardana’aath powiódł wzrokiem po szeregach nagrobków.

— Och, łajno abatu — szepnął.

Kenallai spojrzał na niego pytająco.

— Co?

— Założę się, że większość z nich to nie zwykli threshkreen. To Kessanalt.

Na te słowa w obu Kessentai aż zabuzowały hormony bitewne.

Na tytuł Kessanalta zasługiwali jedynie najlepsi, najwaleczniejsi.

Znajdować się w miejscu, gdzie wciąż unosiły się nieprzetworzone dusze Kessanalt, to było jak powrót koszmarów z czasu pisklęcia.

— Fuscirto uut! — zaklął Kenallai. — Najpierw metalowi threshkreen. Potem cmentarzysko Kessanalt. Co jeszcze nas czeka? — skończył retorycznie. — Mówiłeś, że masz dwie informacje.

— Tak, mój edas’antai — zgodził się Kenallurial. — Widzę możliwość przejęcia mostu.

— Tak? — zakrzyknął oolfondai. — W jaki sposób?

Kenallai patrzył na statek, zniżający lot nad przeciwległym brzegiem rzeki. Mógłby wysłać swoje Oolfpos, ale zbyt wiele statków dowodzenia zostało zniszczonych podczas podobnych prób. Nie, lepiej spróbować przeprawy zgodnie z pomysłem eson’antaia.

— Spójrz na tych abat — prychnął Ardarfaath. — My wykonujemy całą pracę, a oni tylko zbierają za nas nagrody.

— Lądują po drugiej stronie rzeki, Ardan’aathu — odparł ze śmiechem Kenallai — w samym gnieździe grat.

* * *

Naddźwiękowy grom był ledwie słyszalny po wszystkich wystrzałach i wybuchach, jakich doświadczyli. Keren spojrzał w górę.

— O, kurwa — zaklął. Suburban podskakiwał na zrytym trawniku po południowej stronie pomnika Washingtona.

Przejechało tędy już wiele pojazdów kołowych i gąsienicowych, więc ziemia była zryta koleinami i wybojami. Keren widział rozsiane po całym Mall i parku jednostki i zastanawiał się, gdzie, do cholery, w tym morzu namiotów, ciężarówek i wozów bojowych znajduje się punkt zbiórki.

— To tylko jeszcze jeden lądownik-powiedziała Elgars.

— Tak, ale wyląduje koło jakiś biedaków, którzy będą musieli coś z nim zrobić.

— Wyląduje w samym gnieździe szerszeni.

— To prawda, ale zabije trochę tych szerszeni.

* * *

Sierżant Carter w całej swojej wojskowej karierze ani razu nie rozkładał namiotu dla drużyny. Na szczęście przekaźnik potrafił udzielić dokładnych wskazówek. Kiedy więc jedna drużyna wyjmowała rusztowanie namiotu, on i jego drużyna pokazywali cywilom, jak je ustawić. Reszta kompanii wyjaśniała, jak budować toalety polowe lub pełniła wartę. Właśnie wtedy nadleciał posleeński statek.

Zawisł na chwilę nieruchomo w powietrzu, a potem powoli podryfował nad Piątą Ulicę, gdzie wylądował i spuścił rampę.

Tłum wpadł w panikę już na sam dźwięk silników lądownika i widok przesuwającego się w górze cienia. Ludzie zaczęli uciekać, porywając ze sobą prezydenta i odgradzając go od Tajnych Służb.

Prezydent w swoim półtonowym pancerzu wspomaganym raz po raz z kimś się zderzał. Raz nawet upadł na ziemię, ale szybko podniósł się na nogi, kiedy tylko tłum się przerzedził.

Pole golfowe było pokryte rannymi i zabitymi przez spanikowany tłum. W większości byli to starcy i dzieci. Prezydent rozejrzał się wokół i poczuł, że znowu zawiódł tych ludzi. Mógł im nakazać podzielić się na niewielkie grupy, pokierować nimi. Wtedy nie byłoby tych wszystkich ofiar. Gdyby miał chociaż tyle rozsądku, ile Bóg dał osłu, wszystkie te dzieci wciąż by żyły.

Spojrzał w głąb znienawidzonego hełmu. Czuł, jak agregat buntuje się przeciwko jego kontroli; najchętniej działałby na własną rękę.

Włożył hełm i zaczekał, aż masa utworzy kieszenie wokół oczu, nosa i ust.

— Przekaźnik?

— Tak, sir?

— Kiedy pojawią się pierwsi Posleeni, przejmij kontrolę nad agregatem.

— Tak jest, sir.

— Spróbuję nie robić gwałtownych ruchów i nie wydawać żadnych dźwięków. Ale gdybym niewłaściwie się poruszył, rób to, co zrobiłaby sierżant Martinez. Jasne?

— Jasne — odpowiedział przekaźnik.

Prezydent wyciągnął karabin grawitacyjny M-300 i w tym momencie przed oczami pojawił mu się szereg ekranów. Tym razem informacje były zaskakująco zrozumiałe.

— No, chłopcy — szepnął do elektronicznych urządzeń — teraz wszystko w waszych rękach. Nie zawiedźcie swojego prezydenta.

Przynajmniej będzie mógł spojrzeć swoim duchom prosto w oczy.

67

Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
10:46 letniego czasu wschodniego USA
11 października 2004

Stanowczy, ale przyjazny pułkownik wyjechał, kiedy tylko Ryan i jego pluton przyłączyli się do miejscowych wojsk. Zastąpił go o wiele bardziej surowy kapitan. Ryan miał wrażenie, że oficer nie jest z niego zadowolony. Rzucił nawet jakąś uwagę na temat negatywnej oceny Towarzystwa Absolwentów West Point.