Trzy kompanie zaczęły prowadzić zmienny ostrzał dróg wylotowych ze śmiertelnej pułapki. Mike rozkazał wykonanie planu ostatecznego uderzenia artyleryjskiego.
Wyglądało na to, że źli chłopcy nie przejdą już przez wzgórze, więc Keren ruszył na jego szczyt. Dym nad Potomakiem opadał, ale nadal spory kłąb wisiał nad mostem Arlington i pomnikiem. Miejsce bitwy — zielone trawniki, pomniki, wiśniowe drzewa, dobrze znane z filmów i programów telewizyjnych — było teraz zryte od ostrzału i gąsienic czołgów, a wokół unosił się swąd spalenizny i fetor martwych ciał Posleenów.
Keren nie mógł dostrzec ze wzgórza, co dzieje się w śmiertelnej pułapce koło pomnika Lincolna, ale nieprzerwanie słychać było trzaski bomb kasetowych, a przez zasłonę dymną przebijały czerwone rozbłyski wybuchów.
Posleeni, którym obca była koncepcja wewnętrznej łączności, nie wiedzieli, co się dzieje w kłębach gęstego dymu. Dlatego tylko nieliczni się zatrzymywali, ale napierające z tyłu oddziały spychały ich do piekielnego kotła. A tam ostrzał dosłownie ścierał ich na proch.
Pociski z zapalnikami zbliżeniowymi wybuchały w powietrzu, kosząc całe oddziały Posleenów, a zdziesiątkowane siekła grupy amunicja kasetowa. Wszędzie lała się żółta posleeńska krew; całymi rzekami ściekała do Potomacu, barwiąc jego brązowe wody na niecodzienny kolor.
Centaury zachowywały się tak, jakby nie zdawały sobie sprawy z zagrożenia. Tysiące, setki tysięcy, miliony przelewały się przez most jak niekończąca się powódź. Tylko nielicznym z nich udawało się przedrzeć przez piekielny kocioł, ale zaraz ginęli pod ostrzałem batalionu. Przecinające się błyskawice wyglądały jak pokaz sztucznych ogni, ale dla Posleenów były to gromy śmierci. Kompania Bravo rozdzieliła się. Połowa wzięła na cel centaury na Mall, podczas gdy pozostali ostrzeliwali teren na północy.
Batalion także się podzielił. Połowa strzelała po południowej stronie pomnika, a reszta po północnej. Posleeni, którzy próbowali uciekać na północ, natykali się na krzyżujące się pola ostrzału kompanii Bravo i Alfa. Ci, którzy uciekali w stronę prowadzącego tu mostu, wpadali pod ostrzał kompanii Charlie.
Tylko garstka niedobitków dotarła do Parku Roosevelta po południowej stronie śmiertelnej pułapki.
Posleeńscy wojownicy stłoczeni u wejścia na most Arlington widzieli te zdziesiątkowane resztki hordy. Potem zauważyli zmianę koloru wód rzeki. Na pomoc od mostu wody były brązowe, a na południu żółtobrązowe, poprzecinane żółtymi smugami. Posleeni byli niezbyt rozgarniętym gatunkiem, dlatego jedynie nieliczni — ci najmądrzejsi, którzy potrafili patrzeć, rozumieć i używać czujników przejętych od dawno już nieobecnych Alld’nt — zawrócili. A głupcy, dla których rzemiosło wojownika było wszystkim, przeszli przez most.
Dlatego tylko nieliczni mądrzy przeżyli. Na razie.
Mike obserwował rzeź z kamienną twarzą. Rozumiał Posleenów tak, jak rozumiało ich niewielu ludzi. Gdzieś w przeszłości ktoś bawił się ich gatunkiem. I to właśnie te zabawy popchnęły ich w długą drogę, która doprowadziła ich aż na to pole śmierci. Musieli poszukiwać nowych, młodszych światów, które można podbić.
A skoro ich rozumiał, nie potrafił ich nienawidzić. Byli więźniami cyklu, którego sami nie stworzyli. Ale mógł być ekspertem od ich zabijania. Dlatego czuł osobistą satysfakcję z rzezi, która właśnie się dokonywała. Nacisnął przycisk na przekaźniku.
— Daj mi generała Hornera.
— Kapitanie O’Neal — odpowiedział Horner.
Głos generała wydał się Mike’owi bardziej zmęczony niż zwykle. Obydwu im przydałby się odpoczynek.
— Generale, chciałbym zameldować, że zatrzymaliśmy atak przy Potomacu. Kiedy tylko oddziały się przegrupują, możemy zacząć ich wybijać w Wirginii.
— To dobrze, kapitanie — powiedział Jack.
— Co tak oficjalnie, sir? — zażartował Mike. To było wspaniałe uczucie odnieść tak ogromny sukces na oczach swojego mentora. — W porządku, ponieśliśmy duże straty, ale odbijemy to sobie następnym razem…
— Tak, odbijemy sobie, Mike — powiedział Horner. — Kapitanie O’Neal… — zaczął łamiącym się głosem i urwał.
— Jack-powiedział Mike z uśmiechem-już dobrze…
— Nie, Mike, nie jest dobrze. Kapitanie O’Neal, z bólem zawiadamiam, że pańska żona, komandor porucznik Sharon O’Neal, zginęła dzisiaj około piątej nad ranem podczas pełnienia obowiązków służbowych.
— O, szlag! — jęknął Mike, prawie łkając. — O, kurwa!
— Składam kondolencje w imieniu nowego prezydenta.
— Ja pierdolę, Jack!
— Wysłałem wykwalifikowany zespół z wiadomością na farmę. — Horner czekał w ciszy, niepewny, co dzieje się po drugiej stronie. — Mike?
— Tak, sir — odpowiedział kapitan O’Neal bezbarwnym głosem.
— Dobrze się czujesz? Możesz poprosić o urlop, jeśli chcesz.
— Nie, sir. Wszystko będzie dobrze. Nic mi nie będzie.
— Mike…
— Nic mi nie będzie, sir.
— Jeśli jesteś tego pewien…
— Wszystko świetnie, panie generale — powiedział kapitan lodowatym głosem. — Wszystko świetnie.
I rzeczywiście tak było. Było świetnie, kiedy patrzył na bezlitosną rzeź centaurów. Było świetnie, kiedy poprowadził swój batalion jako kowadło dla młota, który ścierał je na proch. Bo kowadło nigdy nie płacze nad żelazem.
74
Sensor na wysięgniku był o wiele czulszy, niż detektory na pancerzach wspomaganych, a Minnet w posługiwaniu się nim był mistrzem. Chociaż niewiele mógł wskórać.
Padał zimny, słaby deszcz. Płynąca woda utworzyła wyżłobienia w ziemi wokół resztek budynków i chodników, spłukując stare kostki brukowe i podmywając trzystuletnie fundamenty — to, co zostało jeszcze z Fredericksburga w Wirginii.
Minnet przeniósł się na kolejny kwadrat na siatce poszukiwań, a druga drużyna ruszyła za nim z karabinami grawitacyjnymi w pogotowiu. Po okolicy wciąż jeszcze kręciły się grupy Posleenów.
Podzielony na niezależne kompanie batalion stacjonował w nienaruszonym Forcie Belvoir, z którego organizował wypady na wroga. Napotykając Posleenów wzywali artylerię, po czym wyrzynali ocalałych obcych. Jeśli któraś kompania napotykała zbyt duży oddział, łączyła swoje siły z innymi albo wycofywała się do Belvoir.
Dowódca armijnych saperów pracował nad przekształceniem bazy w gigantyczną fortecę. Roboty szły powoli, ubite, ziemne wały zastępowano zbrojonym betonem, ale i tak było nieźle. Kiedy kilkutysięczne stado Posleenów podeszło pod mury zwieńczone gigantycznym, drewnianym symbolem Korpusu Saperów, jego znaczenie dotarło do nich wraz z gradem pocisków artyleryjskich. Na południu to samo robiła brygada jedenastej dywizji piechoty mobilnej. Z podobnymi skutkami.
Zagrożenie ze strony Posleenów zostało więc zminimalizowane.
Nowy prezydent zastanawiał się nawet, czy nie zezwolić ochotnikom na powrót do północnej Wirginii.
Większość uchodźców rozlokowano już w Podmiastach. Olbrzymie, podziemne osiedla wciąż nie były jeszcze w stu procentach ukończone, ale mogły już przyjąć część Wirginijczyków. Ich domy zostały w znacznej mierze zniszczone, a na wielu obszarach nadal istniało niebezpieczeństwo ataku Posleenów. Woleli więc było przyjąć dotację osiedleńczą rządu i zacząć nowe życie, niż oglądać ruiny ich niegdyś pięknych stanów.