Выбрать главу

Tłum gwałtownie się cofnął. Lądownik opadł idealnie: dość daleko, by nikogo nie poranić i dość blisko, by nikt nie zdołał daleko uciec. Kiedy otworzyła się gigantyczna rampa, spanikowany tłum odpłynął w tył, pozostawiając na placu boju samotnego żołnierza we wspomaganym pancerzu.

Na pierwszym planie płakała dziewczynka, najwyraźniej ze złamaną ręką. Jeśli w tłumie byli jej rodzice, uciekali teraz razem z tymi, którzy wcześniej zasłaniali samotną postać, uchwyconą teraz idealnie w tle płaczącego dziecka. Kiedy rampa opadła — na ekranie bezgłośnie — opancerzony kolos zdjął z pleców karabin grawitacyjny. Przyjął idealną pozycję strzelecką — wyglądał jak ilustracja z podręcznika szkolenia z Fort Benning. Jedną ręką trzymał karabin, drugą podniósł go do ramienia. Stopy rozstawił na szerokość ramion, jedną nieco z tyłu, a całym ciałem nieznacznie pochylił się w stronę celu.

Kiedy Posleeni runęli w dół rampy, wznosząc nad głowami miecze gotowe do zebrania krwawego żniwa, postać otworzyła ogień.

Góra Cheyenne, Kolorado, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
14:23 letniego czasu wschodniego USA
14 października 2004

Nigdy nie zamierzała zostać prezydentem. Miała tylko wyprostować pewne sprawy. A już na pewno nie chciała być prezydentem zamkniętym w betonowym bunkrze w środku jakiejś góry w Kolorado.

Musiała jednak przyznać, że miało to więcej sensu niż siedzenie w pancerzu w samym środku Waszyngtonu.

Gabinet prezydenta praktycznie nie istniał. Tak samo jak sztab.

Najszybszym dostępnym środkiem transportu była kolej. Pociągi.

Mieli już tylko pociągi.

Ale Galaksjanic nie. Tirianin Dol Ron miał zjawić się lada chwila, dzięki skorzystaniu z niewykrywalnego statku Himmitów. Pomyślała, że sama pewnie też mogłaby sobie na taki pozwolić. Ale zebranie sztabu na nowo i tak miało potrwać co najmniej kilka miesięcy.

Kiedy zaczęła się inwazja, miała przy sobie zaledwie kilku doradców. Do tej pory na miejsce dotarło zaledwie kilku następnych.

Jeden z nich jednak okazał się prawdziwym skarbem. Dziewczyna nie miała zielonego pojęcia o niczym, poza swoją wąską specjalnością, wiedziała za to mnóstwo o Galaksjanach i ich skomplikowanym protokole dyplomatycznym.

Co mogło zadecydować o losach wojny.

Pomnik Waszyngtona, Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
14:30 letniego czasu wschodniego USA
14 października 2004

— To od was, i innych żołnierzy takich jak wy, zależą losy tej wojny — powiedział generał Taylor.

Zaraz po zakończeniu bitwy o pomnik, dwaj pułkownicy i ich starsi sierżanci sztabowi zgromadzili wszystkich ocalałych i sporządzili listę. Sześciuset żołnierzy wraz z plutonem oszołomionych saperów, wydobytych z niemałym trudem spod pomnika, stało teraz w miejscu swego zwycięstwa, czekając na odznaczenia.

Wysoki, czarnoskóry generał wodził po zebranych świdrującym spojrzeniem.

— Wielu z was będzie zapewne w przyszłości bagatelizować wagę tej chwili. Taka jest bowiem natura prawdziwych bohaterów. Ale ja wam powiem już dziś, że tę bitwę będzie się wymieniać jednym tchem z Bunker Hill, Lexington i Concord. Nie tylko dlatego, że dzięki tamtym bitwom powstał wspaniały naród, a dzięki tej ten naród przetrwał. Tamte bitwy były potyczkami, które zapowiadały wielką, straszliwą wojnę. A ci, którzy je przeżyli, stworzyli rdzeń wspaniałej armii, która powstała z ich popiołów.

Uśmiechnął się lekko.

— Ale dość już słów. Wszyscy wiemy, że nie ma pieniędzy na premie do żołdu, a racje żywnościowe musimy oszczędzać. Ale wciąż jeszcze mamy mnóstwo medali!

Okręg Rabun, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
18:20 letniego czasu wschodniego USA
14 października 2004

Reporter z lokalnej stacji telewizyjnej strząsnął wodę z kaptura płaszcza przeciwdeszczowego i spojrzał w kamerę.

— Trzy, dwa, jeden… Dzień dobry, tu Tom Speltzer z WKGR, jestem w Habersham w Georgii. Medali dla żołnierzy nie zabrakło, ale okazuje się, że nie tylko żołnierze walczyli z Posleenami. Rozmawiam z panem Michaelem O’Nealem z Rabun Gap w Georgii i jego ośmioletnią wnuczką, Cally O’Neal.

Reporter odwrócił się i podał mikrofon starszemu O’Nealowi, stojącemu w deszczu nieruchomo jak posąg.

Woda spływała po polowym płaszczu przeciwdeszczowym Mike’a Seniora jak po kaczce. O’Neal nie zamierzał wpuścić tego szukającego sensacji drania do domu.

— Panie O’Neal, czy może pan nam powiedzieć, jakie to było uczucie, kiedy Posleeni atakowali pana dom?

— No, po pierwsze, nie podeszli aż pod dom. Zatrzymaliśmy ich już w dolinie.

— My? — spytał zaskoczony reporter. — Ktoś panu pomagał?

— Ja! — zapiszczała mała dziewczynka. — Ja rozłożyłam ładunki!

Twarz reportera przybrała wyraz udawanego, przyjemnego zaskoczenia, który pojawia się u dorosłych, kiedy dzieci wtrącają się do rozmowy. Program szedł na żywo na cały kraj i trzeba było dzieciaka jak najszybciej uciszyć. O jakich ładunkach ona mówiła, do cholery?

— Naprawdę? Czy to pomogło? — spytał.

— Rozpieprzyły bydlaków na kawałki — powiedziała zadowolona Cally. — Wybiliśmy chyba z pół kompanii. Cały skraj lasu obstawiliśmy, kurwa, claymore’ami i rozwaliłam skurwieli na strzępy.

Operatorka kamery stłumiła śmiech, ale sprawnie uchwyciła wyraz twarzy reportera, który starał się jak najszybciej wymyślić jakąś odpowiedź.

— Przejdź z powrotem do starego — warknął producent. — Spytaj go o nazwisko.

— Panie O’Neal, jest jeszcze jeden O’Neal, który znowu stał się sławny. Czy to…

— To mój tatuś! — zawołała z podnieceniem Cally. — Nieźle przysunął tym centaurowatym sukinsynom, co nie?

Reporter znów zrobił minę jak kierowca pędzącego z góry samochodu, w którym właśnie wysiadły hamulce. Mike Senior postanowił go dobić. Przesunął tytoń w ustach i splunął.

— Wszystko, co wie, ode mnie się nauczył — zaciągnął, patrząc prosto w kamerę.

Miał cholerną nadzieję, że przeklętym mnichom uda się zachować śluby cholernego milczenia i nie posikają się ze śmiechu. Mieli za dużo problemów, żeby jeszcze musieć wyjaśniać ich obecność.

W tle z lasu wyjechał zielony, wojskowy sedan; skierował się w stronę domu. Padał zimny deszcz.

Szpital Wojskowy „Walter Reed”, Waszyngton, Dystrykt Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
20:15 letniego czasu wschodniego USA
15 października 2004

Keren zapukał do drzwi i skinął głową pielęgniarce, która właśnie wychodziła.

W pomieszczeniu unosił się zapach środków odkażających, od którego zjeżyły mu się włosy na karku. Nie trzeba było geniusza, żeby zrozumieć, że jest źle, a będzie jeszcze gorzej.

Spojrzał na postać leżącą w łóżku. Do poduszki przypięto trzy medale; najwyraźniej jakieś informacje przedostały się do bazy danych, zanim jeszcze przy Lake Jackson wszystko się posypało. Potrząsnął głową i usiadł.

— Ominęło cię wspaniałe przyjęcie — szepnął i wyciągnął z zanadrza butelkę. W świetle lampy nad łóżkiem zalśniły przez chwilę złote belki podporucznika. — Generał stawiał. Cholera, ten to potrafi wypić. I ten stary chorąży, co chodzi za nim jak cień. Generał opowiedział nam nawet historię, cholernie zabawną, jak to się stało, że ten chorąży tak za nim łazi. Wszystko zaczęło się od jednego aligatora i dwóch butelek bourbona.