Выбрать главу

— W każdym razie — zakończyła swój wywód Kari — musimy całkowicie zmienić plan. Przysięgam, ci idioci z Departamentu Stanu myślą, że Darhelowie to tylko dziwnie wyglądający Chińczycy albo coś w tym rodzaju! Nie mają pojęcia, jak z nimi postępować. Niech pan sobie wyobrazi, że chcieli serwować pieczeń wołową wegetarianom!

— Departament Stanu jest zazwyczaj bardziej kompetentny — zaśmiał się profesor. — Ciekawe, czy zajmowali się już wcześniej zwyczajami Darhelów?

Wiedział, że tak. Kari nie była jedyną byłą studentką, która od czasu do czasu wpadała do niego na pogawędkę.

— Nie wiem, który matoł przygotował menu — odpowiedziała — ale na szczęście udało się to naprawić. Wcześniej najwyraźniej przeoczono tę sprawę.

— Widzę, że dobrze ci idzie — powiedział z uśmiechem profesor.

— Och, nie wiem — westchnęła, a jej zazwyczaj uśmiechnięta twarz spochmurniała. — Jaki to ma sens? I tak będziemy mieli piekło na ziemi, niezależnie od tego, jak dobrze sporządzę protokoły.

— Wszyscy musimy robić swoje. — Profesor uśmiechnął się pocieszająco — Pomyśl o tych biednych ludziach, którzy harują w fabrykach, czy chociaż sklepach całodobowych. Ty przynajmniej pracujesz w Białym Domu.

— Hmm. — Kari zmarszczyła czoło w zamyśleniu. — Ale ostatnio czuję, że powinnam robić coś więcej.

— Na przykład?

— Lany zaproponował mi stanowisko w swoim sztabie.

— Chcesz się zaciągnąć do Floty? — zapytał profesor, zaskoczony.

— Nie zaciągnąć. Zostać oficerem. Potrzebują oficerów, którzy mogliby być łącznikami z Indowy i Darhelami.

Przez chwilę patrzył na nią ponuro. Jeśli Kari opuści Biały Dom, on straci dobre źródło informacji, ale i ona będzie się czuła jak ryba wyjęta z wody. Nie miała pojęcia, jak bardzo wojskowe życie różni się od tego, które do tej pory znała.

— Kari — zapytał ostrożnie — powtórz, po co ten przyjeżdża z wizytą Tirianin?

Uniosła brew i przekrzywiła głowę.

— Jest pewien problem z ciężką bronią grawitacyjną dla centrów obrony planetarnej. Galaksjanie nie zdążą wyprodukować przed inwazją planowanej ilości. Poza tym nowy plan obrony miast będzie wymagał więcej broni, niż szacował Pentagon. Tirianin przyjeżdża, żeby ostatecznie ustalić ilość uzbrojenia nie tylko dla Stanów Zjednoczonych, ale i dla całego świata.

— Hmm — mruknął profesor, kiwając głową. — Myślisz, że Tirianin byłby bardziej przychylnie nastawiony do prośby Stanów Zjednoczonych o więcej broni, gdyby prezydent uścisnął mu dłoń i udał się z nim na obiad, na którym podano by pieczeń?

— Och! — Kari spojrzała na niego ze zdziwieniem.

Twarz starszego mężczyzny rozjaśnił zachęcający uśmiech. Kari pomyślała, że kiedy profesor uśmiecha się w ten sposób, wygląda na młodszego o trzydzieści lat. Nadal miał najbardziej zielone oczy, jakie kiedykolwiek widziała. Zastanawiała się przez chwilę, jaki był za czasów młodości. Wiedziała, że późno wybrał swój obecny zawód i że miał płomiennorude włosy, zanim osiwiał. Pewnie był niezłym podrywaczem.

— Zamierzasz przyjąć propozycję pracy we Flocie? — zapytał.

— Nie — pokręciła głową. — Pańska logika jest jak zwykle doskonała. — Odwzajemniła uśmiech. — A pan?

Tym razem on wyglądał na zakłopotanego.

— Cóż, ministerstwo nie uznało za konieczne przywrócić do służby byłego młodszego oficera, niezależnie od jego późniejszych osiągnięć.

Kari pokręciła głową.

— Idioci. Mogliby wysłać pana do wywiadu Floty. Rozumie pan Galaksjan i Posleenów lepiej, niż ktokolwiek w wojsku.

Twarz profesora nie zdradziła przerażenia, jakie wywołała w nim ta uwaga. Wydawało mu się, że starannie ukrywa fakt posiadania znacznej wiedzy na temat galaksjańskich „sojuszników” i ich domniemanych wrogów. Najwyraźniej nie był dość ostrożny.

— Cóż, wydaje mi się, że wiedza o ludzkości, jej wadach i zaletach jest wystarczającą podstawą do wyciągania wniosków o naszych sprzymierzeńcach i wrogach. W końcu nie różnimy się od nich aż tak bardzo.

Kari przytaknęła i ziewnęła.

— Och — zawołała i zakryła usta ręką. — Przepraszam!

— Nic nie szkodzi, moja droga — powiedział profesor i puścił do niej oko. — Chyba musisz się przespać.

Kari wstała, a profesor pożegnał ją staroświeckim ukłonem.

Dziewczyna zatrzymała się w otwartych drzwiach.

— Będę bardzo zajęta przez jakiś czas, więc nie będę mogła się z panem spotykać. Proszę na siebie uważać, profesorze.

— Ty też, moja droga. Ty też. Zdecydowanie powinnaś na siebie uważać.

Usiadł i wrócił do analizy widocznych na ekranie tabliczek pokrytych pismem sanskryckim, ale w jego głowie kłębiły się różne myśli. Zaczął nucić piosenkę, dawno zapomnianą i śpiewaną już tylko przez dzieci w przedszkolu.

— „Jankes pojechał do miasta na swoim kucyku…”

8

Fort Indiantown Gap, Pensylwania, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
10:23 letniego czasu wschodniego USA
6 czerwca 2004

— Czy on kiedykolwiek odpuszcza? — zapytała porucznik Nightingale, wchodząc na zadaszony ganek kwatery głównej kompanii.

Wysoka i chuda jak chart zastępca dowódcy została właśnie obsobaczona przez O’Neala. Zatrzymała się na chwilę w cieniu, żeby zapanować nad sobą przed powrotem do żołnierzy.

— Nie wydaje mi się — odpowiedział porucznik Arnold, towarzysz jej niedoli. Wysoki, łysiejący trzydziestoletni dowódca plutonu wsparcia pokręcił głową.

Do chwili przybycia drugiej fali poborowych pełnił funkcję zastępcy dowódcy kompanii Bravo. Doskonale wiedział, jakie wymagania stawia ich dowódca. Przyzwyczaił się do nich. Teri miała z tym kłopoty.

Według kapitana, przewinienia dwojga poruczników były wprost niezliczone.

Zadaniem zastępcy dowódcy było dopilnowanie prawidłowego funkcjonowania jednostki oraz nauczenie się dowodzenia kompanią. O’Neal jednak powierzył „ustawienie” kompanii swojemu niezwykle kompetentnemu starszemu sierżantowi i oczekiwał, że Nightingale będzie tak samo umiejętnie dowodzić kompanią w walce, jak on. Jak dotąd nic z tego nie wyszło.

Nie potrafiła dostosować swojego stylu dowodzenia do wymogów oddziałów bojowych. Uprzejmość, która zjednała jej techników z dowodzonej przez nią wcześniej kompanii wywiadowczej, przez żołnierzy piechoty była odbierana jako oznaka słabości. Poza tym Nightingale wydawała się nie mieć zmysłu taktycznego. Nie ulegało wątpliwości, że w praktycznych działaniach jest nowicjuszem. Kapitan O’Neal postawił sprawę jasno: porucznik miała dostać w swoje ręce jego kompanię i musiała umieć sobie z tym poradzić.

W przypadku Arnolda problemem była nowa broń i związana z nią taktyka. Musiał się oswoić z zasięgami ognia i manewrami, których nigdy wcześniej nie brał pod uwagę. Jednocześnie nadzorował szkolenie żołnierzy w użyciu broni, o której dotąd nawet nie śnili.

Wojsko wyciągnęło wnioski z walk na Diess i Barwhon; plutony pancerzy wspomaganych posiadały teraz tak niesamowitą siłę ognia, że żartobliwie nazywano je Ponurymi Żniwiarzami.