Początkowo wyposażone były w automatyczne moździerze kaliber 75 mm i terawatowe lasery. Działania na Diess pokazały, że wbudowane w pancerz granatniki są lepsze od automatycznych moździerzy na krótszych dystansach, a lasery są zbyt duże i niewygodne do dźwigania przy gwałtownych manewrach formacji stosowanych w jednostkach pancerzy. Wycofano więc moździerze i lasery, a na ich miejsce pojawiła się duża różnorodność broni specjalnej, przeznaczonej do montowania na pancerzu. Spośród tej broni dowódca plutonu miał wybrać taką, która będzie najbardziej skuteczna podczas planowanej misji. Ponieważ żadna akcja nigdy nie poszła tak, jak za planowano, najczęściej wybór okazywał się nietrafiony.
Jeśli misja polegała na udzieleniu pośredniego wsparcia ogniowego, dowódca plutonu najczęściej wybierał osobiste multimoździerze — ulepszone granatniki. Do każdego pancerza wspomaganego dołączano cztery: po jednym na ramię i po jednym na rękę. Strzelały granatami kaliber 60 mm z ogromną dokładnością na odległość do pięciu mil, jednocześnie dając możliwość wyboru jednego z czternastu typów amunicji.
Podstawowym typem granatu był odłamkowo-burzący, który mógł zostać nastawiony na detonację zbliżeniową, uderzeniową lub detonację z opóźnieniem. Pozostałe typy reprezentowały coraz wyższe poziomy zaawansowania, od „ulepszonej amunicji konwencjonalnej”, na przykład granatów kasetonowych po granaty z antymaterią o promieniu rażenia większym niż zasięg moździerza. Każdy człowiek czy Posleen w strefie oddziaływania tego ładunku bez pancerza ochronnego zostałby po prostu usmażony. Na nieszczęście dla wszystkich zainteresowanych, ciężka broń zużywała zapas amunicji w pancerzu w ciągu zaledwie dwudziestu sekund. Ponurzy Żniwiarze żartowali, że każdy z nich potrzebuje co najmniej jednego plutonu piechoty do noszenia amunicji.
Jeśli misja przewidywała bliskie wsparcie ogniowe, mieli do wyboru — w zależności od odległości i liczby wspieranych celów — trzy oddzielne systemy broni. Najprostszy był zestaw superstrzelb z różną amunicją. Kolejne były bardziej skomplikowane.
Na każdym pancerzu jednak można było zamontować tylko jeden typ broni, więc dobór właściwej często decydował o wyniku starcia. „Stary” dopiero zaczynał opracowywać kilka chytrych manewrów z wykorzystaniem plutonu broni ciężkiej, wymagały one jednak, żeby jego dowódca czytał mu w myślach. Sprawa miała się nieco uprościć wraz ze sporządzeniem instrukcji taktycznej, na razie jednak najczęściej wybierano źle.
— Nie obchodzi mnie, co mówią inni — ciągnęła rozgniewana Nightingale. — Istnieje coś takiego, jak… Co to jest, do cholery?
— To chyba Indowy — odpowiedział poważnie Arnold.
Na placu apelowym przed budynkiem kwatery głównej słońce pensylwańskiego lata rozświetlało gnane wiatrem tumany kurzu. Zza wirujących kłębów wyłoniła się grupa krępych, zielonych humanoidów. Na pierwszy rzut oka przypominali gromadkę grubych dzieci.
Swoje ubarwienie zawdzięczali chlorofilowym symbiontom, porastającym ich skórę jak zielone futro. Z twarzy przypominali nietoperze, za to oczy — duże i okrągłe — nadawały im wygląd szczerych, prostodusznych istot, którymi w sumie byli. Na wózku antygrawitacyjnym ciągnęli jakąś skrzynię.
— Nie, chodzi mi o to. Wygląda jak trumna — powiedziała Nightingale.
— Mała trumna — potwierdził Arnold. Żadne z nich nie widziało przedtem zapakowanego do transportu pancerza bojowego.
Na czele pochodu dziewięciu Indowy szedł osobnik wyróżniający się nieco większą liczbą ozdób, poza tym jednak niczym nie różniący się od pozostałych. Kiedy doszedł do chwiejnych, metalowych schodów kwatery głównej, zatrzymał się i ukłonił, a idący za nim Indowy postawili skrzynię i zaczęli nerwowo przestępować z nogi na nogę.
— Czy to klan najznamienitszego Michaela O’Neala? — przetłumaczył pytanie przywódcy inteligentny przekaźnik. Dobywający się z niego głos był niezwykle wysoki, niemal wykraczający poza próg słyszalności.
Arnold trącił Nightingale łokciem.
— Tak — powiedziała — to ten klan. Jestem porucznik Nightingale, jego zastępca.
— Przynoszę dar od mojego mistrza, Aenaola z ludu Indowy — powiedział przywódca, ponownie się kłaniając. Pozostali Indowy postawili sarkofag pionowo i nacisnęli guzik. Skrzynia otworzyła się i ich oczom ukazał się mały pancerz wspomagany, wyraźnie różniący się od standardowego pancerza dowódczego.
Pierwszą rzeczą, na którą zwrócili uwagę oficerowie, były zdobienia. Pancerz był pokryty skomplikowanymi wzorami, na pierwszy rzut oka trójwymiarowymi, co było całkowicie niedopuszczalne w walce. Po uważnym przyjrzeniu się wzory okazały się być hologramami, w jakiś sposób wkomponowanymi w płaszczyzny zbroi. Ramiona i nogi pancerza zdobiły eleganckie płetwy, mogące służyć do oddawania ciepła; tej funkcji wyraźnie brakowało większości pancerzy wspomaganych. Hełm przypominał twarz jakiegoś demona albo przerażającego kosmicznego potwora — miał spiczaste uszy i zwisające prawie na piersi kły. Na obu ramionach zamocowano podręczne sztylety, mnóstwo innej broni wyzierało z najmniej spodziewanych miejsc. Wyglądało na to, że otoczony pancerz mógł zacząć ostrzeliwać się jednocześnie na wszystkie strony. Kiedy wokół Indowy zaczęło się zbierać coraz więcej żołnierzy, w drzwiach kwatery głównej pojawił się starszy sierżant Pappas.
— Co się tu, do cholery… Co to? — zapytał wysoki, herkulesowej postury Samoańczyk. Był zdziwiony, co rzadko mu się zdarzało.
— Nowy pancerz dla kapitana, sierżancie — zaśmiał się Arnold. — Może go pan zawoła?
Chwilę później z budynku wyszedł Mike — ku uldze Indowy, coraz bardziej zaniepokojonych tłoczącymi się dookoła nich ludźmi.
Czuli się w ich otoczeniu tak, jak ludzie w obecności tygrysa. Treser może ci mówić, że to niegroźny pluszak, ale kiedy jesteś z nim w klatce, to po prostu cholernie wielki mięsożerca.
— Sierżancie, proszę zabrać stąd tych ludzi — powiedział Mike, błyskawicznie analizując sytuację. Wepchnął językiem pod policzek kulkę tytoniu do żucia i splunął w kurz dziedzińca.
— Co to ma być, jebany cyrk? — krzyknął Pappas, wypatrując jakiegokolwiek podoficera. — Plutonowy Stewart! Zabieraj stąd swoją drużynę, zanim wam, gałgany, znajdę jakieś zajęcie! Nie macie nic lepszego do roboty? Może chcecie posprzątać koszary?
Tłum rozpierzchł się szybko i przed gankiem pozostali tylko kapitan, porucznicy i starszy sierżant.
— Indowy Aeloolu, taon, widzę cię — powiedział Mike, kłaniając się nieznacznie. Nie miał do czynienia z żadnym Indowy od czasu Diess, ale był na bieżąco ze stopniami wojskowymi w złożonej hierarchii Federacji. Ten Indowy był starszym rzemieślnikiem. Jako kapitan Sił Uderzeniowych Floty Mike był od niego starszy rangą o kilka stopni wojskowych, mimo że Indowy mógł dowodzić nawet kilkoma tysiącami swoich pobratymców. Indowy znajdowali się na samym dole federacyjnej piramidy.
O’Neal nie był pewien, ale przypuszczał, że starszy rzemieślnik jest nosicielem genów neutralnej płci. U Indowy takie osobniki miały dużą łatwość robienia kariery zawodowej, bo były tylko minimalnie zaangażowane w rodzenie dzieci, stanowiły też dużą siłę polityczną. Postawienie starszego rzemieślnika na czele ekipy technicznej wydawało się co najmniej dziwne. Mike spodziewałby się raczej niższej stopniem rzemieślniczki.
— Natchniony Lordzie O’Neal, widzę cię — odpowiedział Indowy.
— Natchniony Lordzie? — zdziwił się Mike. Był to tytuł Indowy równy wodzowi klanu. Mike nie słyszał, żeby kiedykolwiek nadano go komuś nie należącemu do Indowy. Nie przychodził mu do głowy ludzki odpowiednik tej rangi, ale rzadko zdarzało się, żeby na jakiejś planecie było dwóch Natchnionych Lordów, a na mniejszych planetach czasem nie było nawet jednego.