— To nie jest kwestia czasu. Niezależnie od tego, czy Posleeni przełamią obronę teraz, czy za trzy godziny, zmiotą obrońców na całej długości rzeki.
— Uda im się? — spytał pułkownik Hanson, poświęcając teraz więcej uwagi swojemu rozmówcy, niż właściwie już zakończonemu starciu.
— Według scenariusza, udaje się w niektórych wypadkach, zależnie od pewnej ilości czynników, na które testowani nie mają wpływu — odparł precyzyjnie O’Neal. Cały czas zastanawiał się, jak by to wyglądało w rzeczywistym świecie. Dostawał gęsiej skórki za każdym razem, gdy wspominał Diess. Ryzyko, które podjął, było szaleństwem, i tylko niewiarygodne szczęście pozwoliło plutonowi przeżyć. Wszyscy nadal określali jego ocalenie jako „cudowne”. Mike zaś obawiał się, że zużył już nie tylko własny przydział szczęścia, ale też całej kompanii. Jeśli jego plany były złe, czekała ich masakra. A odpowiedzialność za to spocznie na jego barkach.
Obrócił w ustach bryłkę tytoniu i znów splunął.
— Posleeni mogą mieć słabego Wszechwładcę, mogą mieć za mało siły przebicia, drobne właściwości powierzchni pancerzy wpływają na penetrację i tak dalej. Ale kiedy sytuacja zaszła aż tak daleko, trzeba uderzać jak piekielny legion, a porucznik Fallon nie jest typem dowódcy piekielnego legionu.
— Więc porucznik Nightingale popełniła błąd dużo wcześniej?
— Tak, sir — odpowiedział z roztargnieniem Mike. Doświadczenie podpowiadało mu, że coś w tym scenariuszu nie gra.
— Prawie zawsze zostawiam pierwszy pluton w rezerwie, co wkurza pozostałe dwa plutony — ciągnął. — Ale Rogers jest w gorącej wodzie kąpany, więc kiedy wysyłam go do wsparcia albo błyskawicznego ataku, działa jak młot pneumatyczny.
Pierwszym plutonem dowodził wysoki, przystojny porucznik.
W normalnych okolicznościach dowodziłby plutonem wsparcia albo miał stanowisko w sztabie. Obowiązki podporucznika stawały się dla niego nie do zniesienia. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy Mike przesłał do góry jego cztery prośby o przeniesienie.
— Nightingale wierzy w równy przydział obowiązków. Próbuję jej to wybić z głowy. Liczy się tylko misja. Oddziały wybiera się tylko pod tym kątem, a nie pod kątem „sprawiedliwości”. W końcu doszedłem do wniosku, że potrzebna jej pomocna dłoń. Ale sam się z tego wycofałem, bo jestem zbyt wymagający. — Skrzywił się, przyznając do błędu.
— Ostatecznie sam przejąłem większość zadań, które wykonywał starszy sierżant, a jego wyznaczyłem na jej instruktora. Spędzili ze sobą cholernie dużo czasu i porucznik zaczyna wreszcie chwytać. Sierżant Pappas jest pierwszorzędnym instruktorem. Ale mimo to nadal nie jestem całkiem zadowolony z jej umiejętności taktycznych.
— To wymaga czasu — zgodził się Hanson.
— Tak, sir. I mam nadzieję, że go mamy.
Mike sprawdził wykres przewidywanego rozwoju sytuacji i przesłał go do dowódcy. Wykres strat wyglądał jak górskie zbocze.
Dla Hansona, który osiągnął dojrzałość wojskową w kotle południowo-wschodniej Azji lat siedemdziesiątych, rzeczywistość wirtualna, w której szkoliła się jednostka, był cudem na miarę science fiction.
Miał już siedemdziesiąt lat, kiedy ponownie wezwano go do służby. Chociaż pracował w wojsku jeszcze długo po powrocie z Wietnamu, należał do oficerów, dla których komputery były czarną magią. Stosowane tutaj systemy różnił się jednak od nowoczesnych komputerów mniej więcej tak samo, jak ferrari od rydwanu.
Kiedy przejął dowództwo od swojego doświadczonego poprzednika, nazwał swój przekaźnik obdarzony sztuczną inteligencją — dostarczony przez Galaksjan superkomputer wielkości paczki papierosów — „Małą Zołzą”. Używał go do wszelkiej oficjalnej korespondencji i kiedy już przyzwyczaił się do jego irytującej dosłowności, uznał go za najlepszą sekretarkę, jaką kiedykolwiek miał. Jeśli chodzi o ćwiczenia, w których uczestniczył batalion, Mała Zołza lepiej orientowała się w rozmieszczeniu sił sojuszniczych i nieprzyjacielskich oraz wszystkich innych szczegółach, które składały się na pomyślną operację wojskową, niż jakikolwiek sztab. Nowoprzybyły oficer operacyjny sztabu i reszta oficerów batalionu przyzwyczaiła się do swoich przekaźników i sztab powoli osiągał poziom perfekcji, o jakim rzadko zdarza się nawet marzyć.
Na polu bitwy powstało nagłe zamieszanie; druga drużyna opuściła swoją pozycję, a reszta ruszyła, by wesprzeć rozwinięte szyki frontu. Zmniejszona siła ognia pozwoliła Posleenom wolno ruszyć do przodu; padali setkami, ale godzili się na tą ofiarę, chcąc przetoczyć się przez pozycje ludzi. Tymczasem jednak niedobitki drugiej drużyny prześlizgnęły się obok reszty w kierunku prowadzącego do rzeki parowu. Jeden po drugim żołnierze znikali pod wodą.
— A niech mnie — szepnął Mike i przełączył się na mapę taktyczną, śledząc prącą pod prąd rzeki drugą drużynę. Uśmiechnął się i znowu splunął tytoniem.
— Co się dzieje? — zapytał pułkownik Hanson. — Dla mnie wygląda to na samobójczy atak. — Wcisnął kilka wirtualnych przycisków i przed oczami wyświetliła mu się trasa natarcia drużyny.
Jej dowódca, plutonowy Stewart, którego pułkownik spotkał pierwszego dnia w jednostce, poprowadził grupę ośmiu niedobitków korytem rzeki w kierunku wąskiego przesmyku, którego pluton nie mógł zająć.
— Niekoniecznie, sir. Nawet tych kilku niedobitków z drugiej drużyny może w sprzyjających okolicznościach zająć i przez jakiś czas utrzymać przesmyk. Może nawet wystarczająco długo, żeby reszta plutonu przypuściła atak i ich odciążyła. Cholera, nie sądziłem, że ten upierdliwy sukinsyn ma taki talent.
Mike patrzył, jak żołnierze drużyny formują szyk pod osłoną zielonego nurtu rzeki i rzucają się naprzód. Woda wzburzyła się i zakotłowała, na powierzchnię jednak wynurzyła się nie grupa pancerzy, lecz kłębiąca się masa robaków o szarych cielskach i paszczach pełnych kłów. Węże srebrnych błyskawic unicestwiły Wszechwładców, a robaki ściągnęły kilku wrzeszczących Posleenów w pożółkły nagle nurt rzeki. Powietrze aż zadrżało od złowrogiego ryku dudów i grzmotu bębnów.
— Czy to jest to, co myślą? — zapytał pułkownik Hanson. Jego uśmiech był niewidoczny pod hełmem. Zagrania dowódcy kompanii najwyraźniej udzieliły się któremuś z jej członków. Użycie przez O’Neala muzyki w bitwie stało się legendarne niemal z dnia na dzień.
— Jeśli myśli pan, że to orkiestra siedemdziesiątego ósmego pułku highlandersów Frasera grająca na dudach „Cumha na Cloinne”, to ma pan rację. Stewart znowu słuchał moich płyt.
— To pański pomysł?
— Nie, sir, ale teraz wiem, kto namieszał w głowie porucznikowi Fallonowi. Plutonowy Stewart.
Uśmiech dowódcy kompanii był niewidoczny, ale dowódca batalionu usłyszał wesołość w jego głosie.
— Pamięta go pan, sir.
— Mhm.
Dowódca batalionu oddalił ostatnio prośbę Kryminalnego Działu Śledczego Sił Lądowych o pozwolenie na zbadanie sprawy znikającego z bazy sprzętu. Jako powód podał niewystarczające poszlaki wskazujące na kompanię Bravo. W rzeczywistości jednak był pewien, że odpowiedzialny za to jest mały dowódca drugiego plutonu.
— Wie pan — powiedział — że kompania Bravo nie cieszyła się najlepszą reputacją, zanim objął pan nad nią dowództwo. Myślę, że powinien pan dopilnować, żeby znów na nie nie zasłużyła.
Mike nieznacznie kiwnął głową. Przed przybyciem sierżanta Pappasa i porucznika Arnolda kompania była ośrodkiem czarnego rynku w całej bazie. Łatwy dostęp do technologii, które wyprzedzały aktualny stan wiedzy o kilka stuleci, pozwalał byłemu starszemu sierżantowi na uzyskiwanie ogromnych dochodów. Stewart i jego drużyna — wraz z sierżantem i Arnoldem — przyczynili się wydatnie do rozwiązania tego problemu. Były starszy sierżant odbywał teraz karę w więzieniu wojskowym Floty na Tytanie. Więźniów wykorzystywano tam do pracy w otwartej przestrzeni kosmicznej, co uchodziło za szczególnie niebezpieczne.