— Echo Trzy Pięć, tu Papa Jeden Sześć, odbiór — szepnął kapitan do mikrofonu. — Atakują nas przeważające siły wroga. Oceniam je na pułk lub więcej. Potrzebujemy posiłków, odbiór.
Żołnierze z jego kompanii byli dobrzy; po tak długim pobycie na Barwhon musieli być. Ale dziesięciu na jednego to trochę za dużo, zwłaszcza jeśli nie ma się przygotowanych fortyfikacji. Niech to szlag, to za dużo nawet, jeśli się je ma. Do czegoś takiego potrzebny był betonowy albo kamienny mur i fosa najeżona ostruganymi kołkami. A nie kompania przyłapana beznadziejnie w samym środku jakiegoś zadupia z zapasem czasu ledwie starczającym na okopanie się. Bez min, zwykłych ani kierunkowych, bez zasieków, a już na pewno bez cholernego wsparcia.
Radio zatrzeszczało.
— Papa Jeden Sześć, tu Echo Trzy Pięć, odbiór.
W tym momencie kapitan Thomas zrozumiał, że już po nim. Skoro wzywał go sam dowódca brygady, mogło to oznaczać tylko jedno — jest źle.
— Wasz meldunek sytuacyjny przyjęty. Druga kompania sto dziewięćdziesiątego ósmego batalionu wpadła w zasadzkę, gdy maszerowała ku waszym pozycjom. Mamy tu jeszcze co najmniej jeden pułk działający w sposób niekontrolowany na tyłach brygady.
Dowódca urwał, a Thomas zamknął oczy, zdając sobie sprawę, co to oznacza. Mając ponad dwa tysiące Posleenów na słabo zabezpieczonych tyłach, brygada w żadnym razie nie będzie mogła wysłać im posiłków.
— Ma pan odciętą drogę odwrotu, kapitanie. Wszędzie roi się od Posleenów. — Przez chwilę znowu było cicho, po czym po drugiej stronie dało się słyszeć westchnienie, wyraźne mimo trzasków zakłóceń. — Musi pan utrzymać pozycję. Jeśli będziemy mogli, pomożemy wam. Ale jeśli pojawi się teraz nowe oolt’ondar, cały front będzie w niebezpieczeństwie.
Znowu zrobiło się cicho; pułkownik po drugiej stronie linii zastanawiał się, co jeszcze może powiedzieć.
Kapitan Thomas zaś myślał o tym, jak to jest być na drugim końcu linii. Dowódca brygady był tu tak samo długo jak Thomas i obaj dobrze się znali; to właśnie on przypinał kiedyś Thomasowi belki podporucznika i kapitana. Teraz siedział w ogrzewanym centrum operacji taktycznych i patrząc na radio mówił jednemu ze swoich dowódców, że rozwój sytuacji właśnie go zamordował. Że on i jego oddział byli od teraz niczym więcej niż karmą dla centaurów. I że nie wystarczy, że zginą — muszą sprzedać skórę jak najdrożej. Muszą zginąć samotni i opuszczeni, pośród zimnych, purpurowych mgieł.
Połowę jednostki stanowili weterani — była to normalna proporcja w doświadczonych oddziałach liniowych. Po pierwszym tygodniu walk zginęli wszyscy, którzy nie potrafili sobie radzić. Zdarzało się co jakiś czas, że jakiś weteran zginął, a przypadkowy żółtodziób przeżył. Dwustuprocentowa wymiana stanu dotyczyła zasadniczo żołnierzy z uzupełnień, którzy nie uczyli się dość szybko.
Thomas zdawał sobie jednak sprawę, że w tym momencie większość żółtodziobów poszła do piachu, a ci, którzy zostali, byli już weteranami. A to z kolei oznaczało, że zginą walcząc tak zajadle, jak oczekiwała tego od nich brygada.
Potrząsnął głową i spojrzał na fioletowe niebo. Na krótką chwilę zamknął powieki i spróbował przywołać obraz nieba nad Kansas.
Przypomniał sobie zapach pól pszenicy i gorący, suchy wiatr znad prerii. Niebieską kopułę nieba w chłodny jesienny dzień, kiedy wydawało się rozpościerać w nieskończoność. Potem westchnął, przełączył radio na lokalną częstotliwość i włączył mikrofon.
Starszy plutonowy Bob Duncan zamknął niewidzące oczy kapitana i rozejrzał się dookoła.
Automatyczny projektor hełmu wyczuł napięcie mięśni jego karku i przesunął pole widzenia wzdłuż brodu. Wskazania celów i informacje zwiadowcze, wyświetlane we wnętrzu gałki ocznej przez maleńkie, laserowe diody przesuwały się przez pole widzenia plutonowego niezauważone. Na górze pojawiły się dane na temat strat ludzi i Posleenów, obliczone przez systemy sztucznej inteligencji pancerza na podstawie analizy plam krwi i wielkości zniszczeń.
Miękkie strumienie oczyszczonego powietrza wewnątrz zbroi były na szczęście pozbawione zapachu. Nanity gromadziły się wokół powiek i zbierały wodę, która groziła zalaniem pola widzenia.
Wspomagany pancerz bojowy automatycznie utrzymywał stały poziom oświetlenia; brak widocznych cieni nadawał wszystkiemu wrażenia dwuwymiarowości. Po półtora roku walk Duncan tak bardzo się do tego przyzwyczaił, że nie zwracał na to uwagi, dopóki nie zdjął pancerza. Ostatnio zrobił to prawie sześć tygodni temu, więc to, co teraz widział, nie wydawało mu się nienaturalne.
Atakujący Posleeni jak zwykle usunęli z pola bitwy wszystkie ciała. Ponieważ ludzie i centaury byli jadalni, Posleeni uważali Ziemian za problem taktyczny bądź racje żywnościowe. Nawet posleeński wyraz oznaczający człowieka brzmiał „threshkreen”, czyli, w wolnym tłumaczeniu „Jedzenie z żądłem”. Tym bardziej więc dziwił fakt, że ciało kapitana pozostało nienaruszone.
Duncan podniósł kij, wbity w ziemię obok ciała oficera. Widział już coś takiego dwa razy, zawsze wtedy, gdy ciała dowódców pozostawały nietknięte. Tym razem jednak zwłoki leżały na kopcu ziemi, którego usypanie zajęło z pewnością trochę czasu. Duncan przez chwilę oglądał tajemnicze znaki wyryte na kiju, po czym podniósł sztywniejące zwłoki. Dla pancerza wspomaganego ciało ważyło tyle co nic, było lekkie jak piórko. Sierżant ruszył truchtem.
— Duncan! — zawołał sierżant plutonu, który najpierw wykrył ruch na sensorach, a dopiero potem odwrócił się i zobaczył oddalający się pancerz. — Gdzie ty się, do diabła, wybierasz?
Duncan jakby ogłuchł. Truchtał z powrotem ścieżką, którą pancerze wydeptały odbijając bród. To tutaj czekał na nich posleeński pułk. Gigantyczne drzewa barwhońskiej dżungli były odarte z kory, ich gałęzie ogołocone z liści, a masywne pnie roztrzaskane od pocisków ciężkiej broni.
Tam zmiażdżono resztki pułku Posleenów. Sterta ciał wskazywała miejsce, gdzie wojownicy skupili się wokół Wszechwładców w rozpaczliwej próbie uratowania ich przed opancerzonymi potworami. Stos pancerzy dowodził zaś, jak potrafili walczyć, kiedy nie mieli gdzie uciekać.
Tutaj z kolei to jednostka pancerzy wspomaganych wpadła w zasadzkę. Trup jednego z Wszechwładców, wciąż broczący żółtą krwią, leżał rozciągnięty na strzaskanym, czekającym na techników pancerzu. Żołnierzowi nie mogły już pomóc żadne cuda nowoczesnej techniki; odczyty z pancerza wyraźnie wskazywały na penetrację.
Gdy posleeński pocisk penetrujący dziurawił pancerz, pozostawał w środku, działając jak ostrza miksera. Jedyną oznaką uszkodzenia zbroi żołnierza był niewielki otworek. Wciąż ciekła z niego krew. Szeregowy Arnold był nowy, a teraz, kiedy został przerobiony na puree, w liczącej normalnie sto trzydzieści pancerzy kompanii sprawnych pozostało już tylko pięćdziesiąt dwa. Zanim jednostka odzyskała bród, liczba ta spadła do czterdziestu.
Duncan biegł dalej. O niczym nie myślał, nie miał żadnego celu ani pragnień, po prostu biegł, jak prowadzony przez autopilota.
Wreszcie dotarł na teren dowództwa brygady, gdzie łatano i naprawiano poniszczone umocnienia. Uszkodzone pojazdy reperowano albo odholowywano, a wkoło krzątały się zespoły rejestrujące zabitych, oznaczając i pakując ciała martwych żołnierzy. Każde zwłoki opatrywano plakietką z nazwiskiem, lokalizacją jednostki i ogólną przyczyną śmierci, następnie pakowano je w plastikowy worek do transportu i pochówku. Zespoły sprzątające miały zająć się stratami w jednostkach pancerzy w swoim czasie. Posleenami miały, oczywiście, nie zajmować się w ogóle.