Выбрать главу

Odetchnąłem głęboko.

— Czy pani ma może siostrę, lekarkę? — spytałem po chwili, siląc się na spokój. — Wczoraj wieczór spotkałem na plaży kogoś… — urwałem. Nie mogłem wymówić słowa „podobnego”. Przecież to nie było podobieństwo. One były takie same. Kirsti, wczorajsza niefortunna amatorka kąpieli i ta tutaj, tuląca niesfornego spaniela. Wczoraj dopiero gdy ujrzałem uśmiech tej kobiety na przystani i wyraz jej oczu, kiedy się uśmiechała, uwierzyłem, że to nie Kirsti, przeniesiona cudownym sposobem ze swojej wysepki na jeziorze We-ner. Dzisiaj ta tutaj jeszcze się nie uśmiechnęła…

— Siostrę? — znowu spojrzała na mnie zdziwiona. — Aha — domyśliła się — spotkał pan kogoś podobnego do mnie? Jakąś Kirsti? Nie, nie mam siostry. Właściwie to poza Góro nie mam nikogo… — w jej głosie nie było cienia żalu czy skargi. — Ale to zabawne, wie pan… Lekarka — jejtwarz rozjaśniła się. — Ja jestem pielęgniarką… mieszkam niedaleko stąd.

„Mieszkam niedaleko”. Tak. T& także wczoraj słyszałem. Podałem jej smycz i wstałem. Plecy zapiekły nieznośnie. Skrzywiłem się i odruchowo sięgnąłem ręką pomiędzy łopatki. Poczułem na palcach ciepłą, lepką wilgoć.

— Zna pani niejakiego Stanzę… do licha, zapomniałem, jak ma na imię… ale myślę, że pani powinna to wiedzieć?

— Proszę? Kogo?

— Stanzę — powtórzyłem zimno. — A, przypomniałem sobie:

;Roberta. Dla przyjaciół: Boba. No więc?

— Nie rozumiem, o czym pan mówi… — znowu potrząsnęła gło-Wą. W jej głosie brzmiało najszczersze niedowierzanie. — Och, krew! — wykrzyknęła nagle. — Pan jest ranny! No tak, plecy! Proszę się nie ruszać… ja zaraz…

Jej palce były chłodne i poruszały się zręcznie. Ich delikatny dotyk przynosił ulgę.

— Ciekaw jestem, kiedy wszystko to zdarzy się pani naprawdę — powiedziałem, stojąc bez ruchu. — Czy miesiąc temu? Czy jutro? Czy za pięć lat? A może jeszcze później? Może teraz Jest pani ślicznym, różowiutkim oseskiem? Więc co z tymi plecami? — spytałem, bo odsunęła się ode mnie, przestraszona.

— Czy pan… jak pan się czuje?

— Ja? Wybornie. A pani?

Nie odpowiedziała. Za to po krótkim wahaniu podjęła przerwane fzynności i po chwili je widać zakończyła, bo westchnęła z ulgą, odeszła kilka kroków i przyjrzała mi się podejrzliwie.

— Obawiam się, że będzie pan miał gorączkę — powiedziała cicho. — Na plecach jestdość głębokie przecięcie, a wokół niego zdrapana skóra. To na pewno musi bardzo boleć. Powinnam…

— Nie bardzo boli — zapewniłem ją. — Sądzi pani, że zwariowałem? Niestety, byłoby to rozwiązanie zbyt proste i zbyt miłe… w każdym razie dla mnie. Kilka dni beztroskiej kuracji, parę seansów w starannie ocienionym pawilonie… nie. Więc pani naprawdę nic nie wie? No cóż, to zdumiewające, ale możliwe… zupełnie możliwe, Niech pani stanie bokiem do tej lampki. Proszę.

— Teraz muszę jak najszybciej wezwać — karetkę…

— Nie będzie żadnej karetki — rzuciłem stanowczo. — Dzisiaj już nie. Wystarczy mi pielęgniarka. Jak tylko ujrzę skrawek pojazdu z kabiną osłoniętą mleczną szybą, natychmiast skoczę tam — wskazałem brodą przepaść, na dnie której nadal najspokojniej krzątały się roboty. Żaden z nich nie był przecież automatem ratowniczym. — Wariatom nie wolno niczego odmawiać — ciągnąłem. —

Niech pani stanie tak, jak o to prosiłem. Przesunęła się odruchowo dwa kroki. Blask lampki padł na jej twarz.

— Pan wcale nie jest wariatem — w jej głosie pojawiła się lekka nutka przekory. — Chociaż kto wie? Czy zdrowy, normalny człowiek rzuciłby się tam w dół, żeby ratować psa, w dodatku obcego? — uśmiechnęła się nagle. — Nie umiem powiedzieć, jak bardzo jestem panu wdzięczna… — nie, to nie był uśmiech lekarki znad przystani. Tak mogłaby się uśmiechać prawdziwa Kirsti, gdyby… — och, pan jest kochany! — wykrzyknęła cicho i zanim się zorientowałem, co ma zamiar zrobić, zarzuciła mi ręce na szyję. Poczułem jej wargi na policzkach. Wstrzymałem oddech. Po chwili odsunęła się. -

— Góro, spokój! — upomniała z udaną surowością psa, który zaniepokojony faktem, że jego pani dotyka kogoś obcego, usadowił się między nami z zadartym łbem i rozdziawionym pyskiem. — Strasznie przepraszam — zreflektowała się, podnosząc ku światłu palce, poplamione krwią. — To dlatego, że ja tak lubię tego nieznośnego psa! Zapomniałam, że pan… bardzo pana uraziłam?…

— Nic a nic — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Rzekłbym nawet, że wręcz przeciwnie. Zaaplikowała mi pani najcudowniejszy środek znieczulający, o jakim mogłaby tylko daremnie marzyć ofiara każdego innego psa, nie znoszącego widoku robotów. To nie pani wina, że ten środek bardziej przypomina w działaniu narkotyk aniżeli specyfiki, zalecane przez oficjalną medycynę.

Spuściła głowę. Wiedziałem, że powiedziałem głupstwo, ale brakowało mi słów, żeby to naprawić. Zresztą, o czym właściwie mógłbym mówić?

— Nazywam się Lindsay Hagert — wybrałem najprostsze wyjście. — Jestem astronautą, a wczoraj przyjechałem na dwutygodniowy urlop do Aitheropolu. Od razu wyłowiłem z oceanu dziewczynę, która była jak dwie krople wody podobna do mojej koleżanki. Dzisiaj spotkałem panią… i znowu to uderzające podobieństwo. Jakbym miał do czynienia z trojaczkami. Dlatego początkowo mówiłem nieco od rzeczy. Przepraszam. A co do pleców, naprawdę przestały boleć. I naprawdę proszę nie wzywać karetki. Zęby uspokoić pani sumienie, pójdę teraz grzecznie gdzieś, gdzie będzie mi pani mogła założyć fachowy opatrunek. Zgoda?…

Zwlekała chwilę z odpowiedzią, w końcu jednak wyprostowała się, delikatnym ruchem przyciągnęła do siebie psa i spojrzała na mnie bez uśmiechu.

— Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli pójdzie pan do mnie — powiedziała. — To rzeczywiście blisko. A stamtąd wezwiemy autofon.

— Dlaczego pan nic nie mówi? — spytała kilka minut później, kiedy schodziliśmy już szerszą w tym miejscu ścieżką w stronę świateł osiedla, prześwitujących przez drzewa. — Wie pan, o czym myślę? Ale nie obrazi się pan?

— Widocznie umiem mówić tylko przy Księżycu — westchnąłem. — Właśnie zaszedł. Nie, nie wiem, o czym pani myśli. I nie obrażę się. i

— Czy pan nie jest zakochany w tej swojej koleżance… Kirsti? Czy to przypadkiem nie dlatego wszystkie kobiety, jakie pan spotyka, wydają się panu do niej podobne?

— Nie. Przede wszystkim ona nie jest zakochana we mnie, a miłość bez wzajemności?… Nie. Astronautom doprawdy nie przystoi taki sentymentalizm. Poza tym ja nie kocham nikogo… albo lepiej kocham wszystkich — uśmiechnąłem się mimo woli — a to, chyba, wychodzi na jedno…

Znowu upłynęło parę minut.

.— To tutaj — powiedziała, wskazując krótką alejkę, prowadzącą do niewielkiego domu o prostych ścianach. — Zajmuję piętro, więc musimy zachowywać się cicho. Moi sąsiedzi z pewnością od dawna śpią. Ja miałam dzisiaj dyżur, a ponieważ Góro był cały dzień ze mną i nawąchał się szpitalnych zapachów, więc postanowiłam prze-wietrzyć go przed snem. Z psim nosem trzeba się obchodzić delikatnie…

Miała dyżur. Dyżur. Dokładnie, jak tamta.

Bezszelestna winda wypuściła nas w zasłoniętej doniczkowymi roślinami wnęce, stanowiącej część dużego, dwupoziomowego pokoju, który na nasze przyjęcie rozjaśnił się światłem ukrytych lamp. Białe mebelki były tak lekkie w rysunku, że nieomal unosiły się nad puszystą beżową wykładziną podłogi. W oknach pozbawionych zasłon, stały kwiaty. Na ścianach wisiało kilka ciepłych w tonie pejzażyków, pięć czy sześć starych, malowanych talerzy i dwa duże hologramy, przedstawiające spaniela Góro we wdzięcznych pozach.