Przede mną zataczał łuk wąski, panoramiczny ekran, także unieruchomiony w litej bryle pojazdu i także przezroczysty, choć skądinąd jego krawędzie oraz wyświetlane na nim obrazy i dane liczbowe rysowały się zupełnie wyraziście. Gdy chciałem, mogłem patrzeć przed siebie w nieskończoną przestrzeń kosmosu, a kiedy było trzeba, mój wzrok bez trudu odnajdywał w odległości zaledwie metra zielonkawą linię drogi, pulsujące nitki czujników i okienka, w których przeskakiwały rzędy cyfr. Te ostatnie były tak jak podczas pierwszego,seansu” rozdzielone lub spojone rysunkami, podobnymi do przestrzennych rzutów obiektów nie istniejących, ale po dniu spędzonym przed datorami podziemnego ośrodka nie przedstawiały one już dla mnie tajemnic, natomiast,język” wszystkich pozostałych wskaźników, wcześniej jeszcze ujednolicony, odbierałem tak łatwo, jakbym siedział za sterami zwykłej roboczej sondy.
„Szkolenie” zaprogramowane przez Stanzę, a przeprowadzone za pośrednictwem automatów, łącznie z ich przedziwnymi „zespołami koordynującymi”, okazało się nadspodziewanie skuteczne: Wsiadając u schyłku pracowitego dnia do kryształowego statku byłem pewny, że potrafię sobie z nim poradzić. Mogłem śmiało powiedzieć, że go znam, oczywiście w,taki sposób, w jaki zna rakietę pilot, a nie konstruktor. Wiedziałem, jak działają generatory napędu załamującego, comuszę zrobić chcąc przejść na ręczne sterowanie i jak powinienem się zachować w razie niebezpieczeństwa lub awarii. Nie wiedziałem tylko, na jakich prawach fizyki albo lepiej: na prawach jakiej fizyki oparli się projektanci pojazdu.
Określenie „wsiąść do statku” było zresztą także najzupełniej umowne w wypadku tego lodowego obelisku, skomponowanego z przenikających się wzajemnie, niedorzecznie wydłużonych trójkątów, które tworzyły zamkniętą strukturę jedynie — tak wydawało się na pierwszy rzut oka — dzięki osobliwemu złudzeniu optycznemu. Zostałem po prostu wessany w głąb bryły, jak przede mną zostały wessane urządzenia napędowe, automaty nawigacyjne, ogniwa energetyczne, miotacze antymeteorowe, cała pokładowa aparatura, obecnie — zależnie od mojej woli— widoczna lub przezroczysta. Kiedy chciałem się poruszyć lub zmienić pozycję, wystarczało wywrzeć nieco silniejszy nacisk na otulającą mnie szczelnie kryształową masę. Ustępowała od razu. Tak samo mogłem opuścić pojazd. Tylko wsiadanie wymagało interwencji specjalnego urządzenia w kształcie małego, czarnego pudełeczka. Było ono przymocowane do rękawa mojego lekkiego skafandra, tak podobnego do znanych mi dotąd próżniowych ubiorów, jak piżama do zbroi średniowiecznego rycerza. Ciekaw byłem, czy wnikając do wnętrza tej szklanej góry, ja sam, dla kogoś patrzącego z boku, także stawałem się niewidoczny, ale zaspokojenie tej ciekawości przekraczało moje możliwości. Zresztą, musiałem obserwować czujniki. Poza tym nic innego nie miałem do roboty. Statek prowadziły automaty. Wychodziłem właśnie, po przecięciu orbity Plutona, z płaszczyzny eklip-tyki Układu Słonecznego.
Rzecz jasna, w rzeczywistości nie było żadnego lotu, podobnie jak nie było, w każdym razie tutaj, pojazdu zbudowanego z kostek szlifowanego szkła. Nadal znajdowałem się w szkole. Właśnie trwała ostatnia z dzisiejszych lekcji. Kolejny etap „kursu”, przygotowanego dla mnie przez Stanzę i jego kompanów.
Zajęcia odbywały się w innej sali niż wczoraj, podczas pierwszych odwiedzin w podziemnym ośrodku. I tutaj znalazłem zaciszny kącik mieszkalny, poza nim jednak wewnątrz okrągłego pomieszczenia nie było żadnych pulpitów ani urządzeń oprócz ogromnego, wklęsłego ekranu, przed którym stał zwykły, lotniczy fotel. W nim właśnie tkwiłem przez cały dzień z jedną krótką przerwą na obiad, podany mi przez robota podobnego do żółtej mrówki. Wprawą poręcz tego fotela wprawiona była płytka z pięcioma ponumerowanymi klawiszami. W tej chwili ukryta, czerwona lampka podświetlała cyferkę „pięć”. Ostatni punkt dobowego programu. Pozorowany lot. Poprzednio uczyłem się i c h matematyki oraz i c h astronawi-gacji. Patrzyłem, słuchałem i zapamiętywałem. Teraz w proces poznawania zostały wciągnięte wszystkie moje zmysły. Uczucie, że siedzę w prawdziwym statku, który właśnie opuszcza nasz Układ, było znacznie silniejsze niż w czasie seansu fantomatycznego, jaki mogli mi zaoferować ziemscy specjaliści od medycyny, nie tylko zresztą kosmicznej.
Za pierwszym ekranem poszatkowanym u dołu na okienka wskaźników ujrzałem nagle drugi, bez porównania większy, przesłaniający perspektywę czarnej przestrzeni, w którą do tej pory mogłem patrzeć bez przeszkód. Jego tarcza wciąż jeszcze rozrastała się i ciemniała, aż w końcu nie tylko przesłoniła sobą gwiazdy, lecz także wchłonęła całą mniejszą; bliską tablicę, przemawiającą do mnie dotychczas świeżo poznanymi symbolami niosącymi informacje, związane z przebiegiem lotu. Początkowo myślałem, że statek rozwinął już zbyt dużą prędkość i że na skutek tego automatycznie włączyły się kamery dalekiego zasięgu, aby wspomóc niedoskonałe, ludzkie oczy. Ale przecież w wypadku tego statku nie mogło być mowy o prędkości jako elemencie nawigacji. Odpowiedź otrzymałem po upływie zaledwie kilku sekund. Na tym nowym wielkim ekranie także ukazał się obraz obramowany szeregami i rzędami danych. Zrozumiałem, że pojawił się dodatkowy przewodnik po krainie iluzji, jaką przemierzałem z woli moich tajemniczych „nauczycieli”.
Pędziłem teraz prosto w znaną mi tak dobrze panoramę Ziemi, widzianej z wysokości, na jakiej krążą małe satelity. Świetlisty dziób mojego pojazdu, widoczny u dołu owej wielkiej tarczy jak ostry brylant wbity w regularną bryłkę opalu, celował dokładnie w środek kontynentu afrykańskiego. Ale Ziemia nie zbliżała się. Przeciwnie, uciekała przede mną, jakby popychana niewidzialną ręką, mknącą przed statkiem. Równocześnie zaczęła ulegać szybkim przemianom, tym szybszym, im większa była umowna prędkość kryształowego wehikułu. Zarysy lądów zmętniały, a następnie cały glob zasnuł się dymem, przez który coraz częściej przebijały jaskrawe łuny wybuchów. Dane przeskakujące obok obrazu mówiły o tym, że na planecie rozpada się najpierw lód, następnie wraz ze wzrostem temperatury serpentyn, potem minerały grupy oliwinów… Wyskoczył wzór siarczku żelaza uwolnionego z żelazo-niklowego jądra, aż w końcu samo jądro uległo dekondensacji i Ziemia, w postaci chmurki pomarańczowego pyłu, zniknęła wchłonięta przez wielki, lecz kurczący się z każdą sekundą świecący obłok. Teraz z kolei zobaczyłem Słońce.
Wiedziałem, że jeśli w mojej wędrówce do centrum wszechświata, czyli do jego początku, osiągnąłem etap sprzed powstania Ziemi, to i naszej gwiazdy albo także już nie ma, albo tli gdzieś w swojej mgławicy w postaci gazowo-pyłowego roju. Ale nic z tego. Twórcy programu pozorującego lot postanowili przedstawić mi poszczególne etapy mojej przyszłej drogi dokładnie i po kolei. Tak więc z informacji, jakich teraz dostarczał mi ekran, wynikało, że właśnie przekraczam punkt, kiedy rozpoczęła się reakcja syntezy jąder helu z jąder wodoru, że następuje dalsze ochładzanie i stopniowy zanik sił grawitacyjnych. Wreszcie Słońce podzieliło los Ziemi. Pozostała jeszcze Galaktyka, daleka, przesłonięta głębokim, półmaterialnym oparem, jakby czekająca na swoją kolej. Nie czekała długo. Wkrótce rozpadły się i jej ramiona spiralne, rozpoznawałem czarne przed chwilą miejsca, w których wybuchały płonące olbrzymy, patrzyłem na odwrócone eksplozje słońc neutronowych, wychwytywałem wzrokiem błyskające najbliżej kwazary, pomykające niby forpoczty już nie tego, co było, ale tego, co dopiero nastąpi. Pramgławica pierzchła z ekranu, gdy neutrony nie zaczęły jeszcze wiązać się z materiałem jądrowym, a z danych wynikało, że do celu mojej wędrówki pozostało niecałe milion lat. Przeskoczyłem je nie wiedząc kiedy, jakbym przewrócił kilka kartek nudnej powieści. Instynkt pilota powiedział mi, że zwalniam, zanim zdążyłem poszukać potwierdzenia tego odczucia w danych liniowych z boku ekranu.