Ale zagadnienie jest znacznie głębsze. Wśród wielu możliwych zmian, jakich mógłbyś dokonać z pomocą Stanzy albo on z twoją, jest jedna, najbardziej pożądana. Teraźniejszy myślący człowiek, a myślę o konkretnym człowieku, tym właśnie wybranym, którego osobowość poślemy do początków czasu, pojmuje doniosłość poszukiwań istoty życia i choć nie jest jeszcze w stanie ogarnąć rozumem rozmiarów tego zadania, to przecież czuje i wie, że droga wiedzie przez nieustanne doskonalenie własnego światopoglądu. Wyobraź więc sobie, że już prekursorzy Sumerów i Egipcjan, że potem Grecy, Rzymianie, skandynawscy wikingowie, Turcy i Niemcy budowaliby swoje społeczności, a następnie swoją naukę opierając się o niezachwianą zasadę integracji ludzi, natury i całego ekosystemu. Że nasze dzieje były przepojone ideą nie opanowywania, lecz ochrony przyrody ożywionej, ideą jej wykorzystywania nie dla zaspokajania potrzeb człowieka, lecz przede wszystkim dla stałego zwiększania ludzkich możliwości biologicznych. Czy dzisiaj nie stanowilibyśmy już pełnowartościowego społeczeństwa, umiejącego mądrze przekształcać nie tylko Ziemię, lecz także cały Kosmos? A przecież prędzej czy później musimy wyruszyć w Kosmos. Ten spośród nas, kto poniesie rodzącym się cząstkom materii swoją osobowość, zabierze ze sobą wizję świata, ukształtowanego przez głęboko pojętą syntezę biologii i humanistyki. Tak właśnie brzmi pełna odpowiedź na twoje pytanie: „dlaczego?” A raczej,po co?”
— Nie wiem, czy dobrze pana zrozumiałem — odezwałem się po dłuższej pauzie — bo od pewnej chwili na próżno usiłuję zebrać myśli. Czuję, że pan ma rację, ale to mi nie wystarcza. Zresztą intuicja jest być może najcenniejszym skarbem, dla badacza, ale nie dla astronauty. Spróbuję dojść do ładu z własnymi szarymi komórkami… tylko trochę później, kiedy zostanę sam. Tak… — odetchnąłem głęboko. — A swoją drogą ciekawe, czy temu całemu Stanzie i jego kompanom nic, ale to zupełnie nic nie żal świata, w którym się urodzili? Skoro pragną go tak gruntownie przerobić, i to akurat na obraz i podobieństwo naszej ułomnej, jak pan sam twierdzi, Ziemi… Amosjan wykonał nieokreślony ruch ręką.
— No cóż, wybacz, że znowu odwołam się do twojej wyobraźni.
Istnieje gdzieś w obecnym wszechświecie cywilizacja targana okrutnymi konfliktami wewnętrznymi. Jej fenomenalnie zaawansowana technika każe swoim twórcom żyć w koszmarnym chaosie, z najwyższym trudem maskowanym pozorną stabilizacją, równającą się społecznemu impasowi, tak beznadziejnemu, jak beznadziejna była u nas, na początku dwudziestego pierwszego wieku sytuacja staruszki, konającej z głodu w zamkniętym pokoiku na sześćdziesiątym piętrze gigantycznego domu-miasta. Może to zresztą złe porównanie, bo dotyczy jednostki, a tam chodzi o ogół. No więc wyobraź sobie taką cywilizację albo lepiej wyobraź sobie, że my, ludzie, zaczęliśmy zdobywać kosmos, zanim uregulowaliśmy podstawowe problemy na naszym macierzystym globie. Ze wpędziliśmy się w sytuację bez wyjścia, ponieważ wciąż rozdarci wewnętrznie, wciąż tkwiący i mentalnością, i działaniem w opancerzonych enklawach, rządzonych — już z konieczności — wyłącznie w imię ratowania doraźnych, partykularnych interesów, równocześnie podporządkowaliśmy sobie niemal wszystkie prawa, rządzące materią. Rozumiesz? Czy na tle takiego obrazu dalej uważasz, że nikt nie może pragnąć, aby jego życie układało się podobnie jak życie mieszkańców Ziemi?
Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju. Nagle stanąłem.
— A Stanza? — spytałem. — Jeśli jego cywilizacja przedstawia właśnie taki obraz, to on albo jednak knuje coś przeciwko nam, albo rozumuje i postępuje zupełnie inaczej niż inni. Czyli że jednak i w jego świecie istnieją jednostki, działające, a nawet poświęcające się na rzecz ogółu…
— I co z tego? U nas też najświatlejsi ludzie zrazu samotnie walczyli z ciemnotą motłochu… dla jego dobra. Tylko że u nas tych jednostek było z czasem coraz więcej i w końcu to one właśnie wygrały. W świecie Stanzy natomiast z jakichś powodów przegrywają. Kto wie, czy przedsięwzięcie „osobnika w pelerynie”, jak go nazywasz, nie jest ostatnim zrywem, po którym zabraknie już istot myślących inaczej niż reszta, i po którym ostatecznie ulecą ostatnie nadzieje i ostatnie szansę. Nie, on nie knuje nic, czego my musielibyśmy się obawiać. Ale wiesz już przecież, że on i jego towarzysze przebywają u nas nielegalnie. Lękają się własnych astronautów i własnych ekip technicznych, które nie przestały przecież krążyć w kosmosie. Stanza sam należał kiedyś do takiej ekipy. Tak się zło- żyło, że w jej składzie znalazło się więcej istot myślących podobnie jak on. Nie wrócili… i nie wrócą. Nie wrócą, bo nawet jeśli po reali-, zacji ich zamiarów wylądują kiedyś na swojej macierzystej planecie, to zostaną przyjęci jak obcy. I, co najważniejsze, naprawdę będą obcy… bardziej obcy niż ty i ja, gdybyśmy powiedzmy, cofnęli się w czasie i trafili do kraju Inków, w dziesiątym wieku naszej ery. Ale ich cywilizacja zyska spokój, szansę rozwoju i szczęście… przynajmniej Stanza w to wierzy.
— Dlatego, że w momencie prawybuchu zjawi się „wzorzec” osobowości, który wskaże materii nowy kierunek ewolucji? Dlaczego więc sami nie zrealizują tego swojego lotu? Do czego potrzebny im człowiek?
— Bo to ma być ludzka osobowość. Inaczej cóż by się zmieniło?
— Ale przecież Stanza rozumie sytuację swojej cywilizacji i chce jej pomóc. Niech przekaże tę swoją wolę powstającemu światu… — umilkłem, ponieważ nagle zrozumiałem, że gdyby Stanza zrobił tak, jak mówiłem, to wtedy… — Ale wtedy Ziemia… — powiedziałem na głos —,och, już sam nie wiem, co mówię!
— Nie tylko Ziemia — podchwycił spokojnie Amosjan. — Ich cywilizacja także. Przecież Stanza, zdejmując sobie czy któremu-kolwiek ze swoich towarzyszy zapis osobowości, nie mógłby ręczyć, czy w pierwotnej informacji znajdzie się skuteczna recepta na przetrwanie i rozwój. Może ich rasa miała szansę… i tylko zaprzepaściła je po drodze? A może rosła już z piętnem nieuchronnej zagłady? Czy ryzykując tak wiele, wolno wprowadzać jeszcze dodatkowy element niepewności?
— Więc tylko człowiek może podjąć się funkcji Boga? W całym kosmosie?
— Nie wiem, czy tylko człowiek i na pewno nie w całym kosmosie. Ale przecież nie znamy całego kosmosu. Nawet po powrocie ekspedycji „P — G” dowiemy się zaledwie coś niecoś o jego skrawku. Jednak gdybyśmy w naszej własnej historii wzdragali się przed podjęciem jakiegoś dzieła, motywując wygodną bierność brakiem dostatecznej wiedzy, to Stanza byłby dzisiaj nie u nas i nie człowieka wybrałby sobie do roli, jak powiedziałeś, stwórcy, który ma przerobić życie we wszechświecie na swój obraz i podobieństwo.
— Niech będzie — odruchowo przejechałem dłonią po czole. —
Załóżmy, że w wyniku.interwencji tego całego Stanzy polecę w końcu do początków czasu. Mógłbym spytać, kogo tam zostawię w charakterze tego niezastąpionego, boskiego wzorca? To znaczy, kto z ludzi okaże się takim pyszałkiem, żeby pozwolić zdjąć sobie zapis osobowością wiedząc, że ten zapis, czyli on sam ma tchnąć nową duszę w Adama i Ewę, którzy następnie opuszczą bramy raju inną, lepszą ścieżką, prowadzącą na skróty do szczęśliwego celu?
— Jeszcze się nie domyśliłeś? Oczywiście, że ty.
— Co?!
— Lin, rozmawiajmy spokojnie,
— Mnie? Ja?… Teraz dopiero widzę jasno, jaka to wszystko monstrualna bzdura!
— Lin!
— Panie profesorze, jeśli choć na chwilę oderwać się myślami od wszystkich tych apokaliptycznych fantasmagorii i spojrzeć na całą sprawę oczami normalnego człowieka, to od razu i ten Stanza, kimkolwiek naprawdę jest, i jego utopijne przedsięwzięcie tracą jakiekolwiek oparcie w rzeczywistości! Ja? Dlaczego, u licha, ja?!