— Wspomniałeś wczoraj, że nasłuchałeś się komplementów. Czy koniecznie chcesz, żebym je teraz powtórzył?
— Pan to mówi poważnie?
— Jak najpoważniej.
— A dlaczego na przykład nie pan? Czy pan jest gorszy ode mnie?
— Dlatego, że ja nie jestem astronautą, jednym z najsprawniejszych, jakich ma Ziemia, a poza tym za długo już żyłem. Tymczasem tam może być potrzebny… oryginał, niezależnie od informatycznej kopii jego osobowości. Zawsze istnieje możliwość awarii, jakiegoś wypadku po drodze… i wówczas trzeba będzie podczas lotu / powtórzyć zabieg utrwalenia zapisu w aparaturze, którą jak mi powiedziano, będziesz mieć ze sobą.
— Pozwoli pan, że ponowię moje wczorajsze pytanie. Jedno z tych osobistych, marginesowych. Czy pan będąc na moim miejscu przyjąłby tę najbardziej szaloną propozycję, jaką kiedykolwiek przedłożono człowiekowi?
— Już cię zapewniałem, że w każdym razie gruntownie i spokojnie bym ją przemyślał. Ale po starej znajomości mogę ci wy- znać, że prawdopodobnie zrobiłbym to. Tylko pamiętaj, absolutnie niczego ci nie doradzam! To, co powiedziałem, płynie z mojego prywatnego poglądu… i nie poglądu nawet, lecz wyłącznie nastroju. Czy przyjdziesz jeszcze do mnie? — wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie.
— Kiedy już się zdecyduję? — moje palce pozostały w jego uścisku odrobinę dłużej, niż to bywa przy zwykłych rozstaniach. Dość długo, bym odczuł nienaturalne ciepło jego dłoni. Był poruszony, a może i wzburzony o wiele bardziej, niż chciał to okazać.
— Niekoniecznie — powiedział.
Wracałem tą samą drogą co minionej nocy. Kiedy doszedłem do mostku przerzuconego nad wąwozem, którym biegł fotokolektor, serce zabiło mi żywiej. Zupełnie, jakby przygnała mnie w to miejsce jakaś niedorzeczna, ukrywana przed samym sobą nadzieja.
Dzisiaj nie było pomarańczowych lampek ani automatów naprawczych. Choć nie minęła jeszcze dwunasta i Księżyc stał wysoko, w wąwoaie leżał mrok, jak gruba warstwa ciężkiego, czarnego dymu. Nie było także psa. Nie było nikogo.
Dawno już zostawiłem za sobą wzgórza i bez pośpiechu szedłem w stronę bliskich zabudowań Aitheropolu, oświetlonych ukrytymi w zieleni lampami, kiedy poczułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Doznałem zawrotu głowy i cały pejzaż, którego kontury, wyostrzone księżycowym światłem widziałem dotąd jak wycięte w ciemnej tekturze, rozpłynęły mi się w oczach. Zupełnie, jakbym wszedł w głęboką, górską kotlinkę, wypełnioną mgłą.”
Zachwiałem się, straciłem równowagę i zanim zdołałem temu zapobiec, siedziałem na ziemi, z podkurczonymi nogami i zapewne niezbyt mądrym wyrazem twarzy. Zerwałem się natychmiast, zatoczyłem znowu i uderzyłem barkiem o twardą ścianę. W tym momencie mgła ustąpiła.
Stałem przed wąskim skwerem, środkiem którego ciągnął się pojedynczy szereg rzadko rosnących drzew. Dalej był chodnik dochodzący do podnóża budynku, największego, jaki widziałem w życiu. Miał chyba z osiemdziesiąt pięter, a jego frontowa ściana biegła wyginającą się sinusoidalnie linią, odsłaniając we wgłębieniach ukwiecone balkony. W wielu oknach paliło się światło, jednak tu, na dole, nie było bodaj śladu obecności ludzi. Panowała zupełna cisza.
— Czy pan się źle czuje? — w tej ciszy głos, który raptem rozległ się tuż obok mnie, zabrzmiał jak łoskot startującej rakiety. Drgnąłem i wyprostowałem się odruchowo. — Może mógłbym w czymś pomóc? — nieznajomy sprawiał wrażenie człowieka przejętego szczerą, serdeczną troską.
Ujrzałem go wreszcie. Musiał właśnie nadejść, krocząc po trawie rosnącej pod ścianą, która pojawiła się tak niespodziewanie i równie niespodziewanie posłużyła mi za oparcie. Stanął tuż przede mną, lekko pochylony, jakby się spodziewał, że za moment znowu upadnę i że będzie mnie musiał podnosić. Chwilę później poznałem go.
— To pan? — zachrypłem i musiałem odchrząknąć. — Co pan tutaj robi? I gdzie właściwie jest to całe,tutaj”?
— Słucham? — zaniepokoił się. — Nie rozumiem… Pytałem, czy nie mógłbym panu pomóc? Coś się stało?…
— Nie poznaje mnie pan? — mój głos brzmiał już mniej więcej normalnie. — Spotkaliśmy się przedwczoraj wieczór na przystani. Pamięta pan? Kiedy ratowaliśmy tę lekarkę, która tak nie w porę zapragnęła popływać…
— Na przystani?… — jego niepokój najwidoczniej wzrastał z każdym moim słowem. — Istotnie, byłem na przystani… ale nikt nie tonął. To przecież niemożliwe. Poza tym pan… nie, pana tam nie widziałem… naprawdę…
Westchnąłem. Miał na sobie nawet to samo stare, drelichowe ubranie. Na jego twarz padało jasne światło stojącej przy skwerze latarni i była to ponad wszelką wątpliwość twarz starego konserwatora automatów, z którym uciąłem sobie pogawędkę na pustej kei, wieczorem, zaraz po zadomowieniu się w Aitheropolu. On sam jednak najwidoczniej nic o tym nie wiedział.
— Dziękuję za pomoc — powiedziałem, zrezygnowany. — Rzeczywiście, chyba straciłem na moment przytomność. Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie jesteśmy?
— Jak to, gdzie… — wymamrotał machinalnie, po czym zreflektował się i szybko zapytał: — Może wezwać lekarza? Prószę, proszę. Nie karetkę, tylko „lekarza”.
— Nie trzeba — potrząsnąłem raźno głową, żeby mu dowieść, jak dobrze się czuję. — To tylko zmęczenie. Odbyłem dzisiaj długi trening — uśmiechnąłem się nie wspominając, jak ten „trening” wyglądał naprawdę. Ciekawe, co zrobiłby ten stary mężczyzna, gdybym próbował opowiedzieć mu o Stanzie, „ośrodku” pod ziemią i kryształowym statku, który miał mnie zawieźć do pierwszej sekundy dziejów. Najprawdopodobniej skończyłoby się jednak na karetce. — Czy jest gdzieś w okolicy takie małe osiedle o nazwie Aitheropol? — spytałem.
— Osiedle?… Nie — zawahał się. — Jest takie małe wzgórze nad morzem, które miejscowi ludzie nazywają Aitheropolem… ale tam nic nie ma. Pan jest sportowcem?
— Astronautą. W tej chwili na urlopie. A pan czym się zajmuje?
— Ja? — uśmiechnął się przelotnie. — Niczym ciekawym. Konserwuję automaty i pilnuję, żeby zawsze były naładowane.
— Dlaczego pan tak mówi — odpowiedziałem mu uśmiechem. — Przeciwnie, uważam za ogromnie interesujące to, że konserwuje pan automaty. Na przystani także?
— Na przystani?… Nie, skądże. Na przystań chodzę tylko czasami, kiedy nie mam nic do roboty, żeby popatrzeć na ocean. Mój ojciec, wie pan, był pilotem łodzi wycieczkowej. A w ogóle pochodzę z rodziny, która od pokoleń zajmowała się rybołówstwem. Teraz to niemożliwe — znowu coś było dla niego niemożliwe. — Odkąd nie wolno zabijać żadnych żywych stworzeń…
Wyprostowałem się i mocno tupnąłem najpierw lewą, a potem prawą nogą. Poczułem się pewniej.
— Mógłby mi pan powiedzieć, jak dostać się na to wzgórze, które nazywają Aitheropolem?
— Tak… to znaczy, myślę, że teraz jednak powinien pan pójść do domu. Odprowadzę pana, dobrze?
— Nie chciałbym pana fatygować. Wystarczy, że pokaże mi pan drogę nad ocean. Tam, gdzie jest ten Aithe…
— Nie wiem, czy mogę tak postąpić, proszę pana — rzekł odrobinę bardziej stanowczym tonem. — Nie wygląda pan najlepiej. Może przynajmniej napiłby się pan kawy? Tutaj bliziutko są automaty…
Wodę i niektóre napoje „orzeźwiające otrzymywało się za darmo, ale za kawę w automatach trzeba było płacić.
— Niestety, nie mam przy sobie bilonu — uśmiechnąłem się przepraszająco. — Ani żetonów. Nie mam nawet książeczki czekowej — zdobyłem się na żart.