Zamknąłem książkę, oparłem się wygodnie i poszybowałem wzrokiem w ciemnogranatowe niebo nad czarnymi koronami palm. Księ-życ zaszedł już dawno. Gwiazdy świeciły jak ogromny.port, oglądany nocą z powietrza. Port. Przystań. Cóż, nie łudźmy się. To zaledwie przystanki… i kto wie, czy nie na bocznej drodze? Ale czy kiedykolwiek dotychczas myślałem lub marzyłem o prawdziwym porcie? Niektórzy nazywają tak dom, rodzinę lub pracę, w której osiągają satysfakcję. U dawnych poetów słowo „port” bywało synonimem szczęścia. Czyż jednak prawdziwym portem dla prawdzi wych ludzi nie są po prostu wszystkie owe nieuchwytne cezarowa nią, wynikające z faktu, że istnieją drogi?
— I ty — powiedziałem na głos — właśnie ty, miałbyś być tym „prawdziwym człowiekiem”? Czy to nie zniekształcone echo pochlebstw, jakich nasłuchałeś się od Stanzy, i jakie najwyraźniej miał ci ochotę powtórzyć stary, mądry profesor Amosjan? Ale jeśli uwierzysz we wszystko, co to echo mówi, to Stanza będzie musiał zrezygnować z kilku przymiotników. Na przykład: skromny. A także: inteligentny. Takie nocne rozmyślania…
— Dobry wieczór panu — przerwał mi moje nocne rozmyślania słaby głos z ogrodu. Odruchowo zmarszczyłem brwi i wytężyłem wzrok, ale pod tarasem było zbyt ciemno, bym mógł cokolwiek zobaczyć.
— Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale właśnie przechodziłem… w drodze na przystań i zauważyłem, że u pana pali się jeszcze światło. Więc podszedłem bliżej i ujrzałem pana na wprost otwartych drzwi…
— To pan? — zrozumiałem wreszcie, że po raz drugi tego dnia spotykam starego konserwatora z nabrzeża… a także z miasta, pojawiającego się i znikającego jak duch w wyniku „manewrowania czasem”. — Proszę, niech pan wejdzie.
— Nie, nie — odpowiedział szybko, jakby przestraszony. — Miałem dzisiaj małą awarię do usunięcia”! jestem spóźniony. A jeszcze muszę popracować na przystani. Był pan tam dzisiaj?
— Nie — potrząsnąłem głową. Przyszło mi na myśl, że siedzę jak oskarżony w czasie przesłuchania. Oglądałem takie sceny w archiwalnych filmach holowizyjnych. Człowiek w krześle, mrużący oczy rażone smugą ostrego światła, a przed nim niewidoczni dla niego policjanci, klepiący wciąż” te same pytania. Ale ten „policjant” był dla mnie nie tylko niewidoczny. On w ogóle nie istniał. Przecież, jeśli ta lekarka, którą zresztą spotkałem podobnie jak jego, aż dwa razy, przeżyła swoją pływacką przygodę nie w „moim” czasie, to i on, obecny przy tym, nie mógł być tam wtedy naprawdę. Potem nie było go także, kiedy ocknąłem się w owym mieście z przeszłości, przyszłości czy też innej teraźniejszości, a raczej był, owszem, tyle że należał do czasu tego miasta, pojawił się razem z nim i razem z nim zniknął. A teraz słyszałem jego głos, siedząc w hallu domku, który ponad wszelką wątpliwość istniał tutaj i te- raz. W dodatku on powoływał się na naszą znajomość, zawartą w okolicznościach, których nie mógł pamiętać, ponieważ stanowiły element innej czasoprzestrzeni. — Nie — powtórzyłem, starając się panować nad głosem. — Widzi pan, jestem niby na urlopie, nad oceanem, a od dwóch dni nie widziałem plaży. Zna pan przecież Stanzę?…
Chciałem go zaskoczyć. I popełniłem błąd.
— Stanzę? — podchwycił odrobinę nazbyt skwapliwie. — Powiedział pan: Stanzę?
— Owszem — uśmiechnąłem się. — Roberta. A raczej Boba. To mój dawny kolega szkolny. Mieszka w tej okolica od lat i jest zapalonym żeglarzem, więc myślałem, że powinniście się widywać. Właśnie w jego towarzystwie spędziłem te dwa dni — próbowałem ratować sytuację, zdając sobie doskonale sprawę, że jest na to za późno. Jeśli znał nazwisko… — Pozwól tutaj! — rzuciłem przez ramię. Niemal natychmiast usłyszałem ciche kroki robota. Podszedł, zatrzymał się koło mnie i zastygł w pozie kornego oczekiwania. — Proszę cię, idź do ogrodu i spytaj tego pana, który tam stoi, czy mu czegoś nie trzeba. Może zmarzł i chciałby się napić gorącej herbaty?
— Służę uprzejmie — odpowiedział i wyszedł na taras. Po chwili wrócił. — Proszę pana, w ogrodzie nie ma nikogo — oświadczył.
— Halo! — zawołałem, podnosząc się z miejsca. Cisza. Odczekałem jakiś czas, po czym zwróciłem się ponownie do robota: — Może już poszedł?
— Nie, proszę pana — usłyszałem w odpowiedzi. — Moje receptory są bardzo czułe i mają zakres do dwudziestu kilometrów. Nie zdążyłby się oddalić poza tę granicę, nawet gdyby dysponował najszybszym pojazdem. Kiedy pan z nim rozmawiał?
— Kilka sekund temu.
— Przepraszam, ale to niemożliwe. Być może zdrzemnął się pan w fotelu i to był po prostu sen. Nawiasem mówiąc, naprawdę powinien pan się położyć. Nie chciałbym być natrętny…
— Nie szkodzi — powiedziałem. — Masz rację, powinienem się położyć. Powinienem zrobić dużo różnych rzeczy. Wiesz co, pozamykaj dokładnie wszystkie okna i drzwi. Chcę mieć pewność, że nie trafią mi się więcej tacy goście… to znaczy, przepraszam, takie sny…
Rozdział VI
Robot obudził mnie o ósmej, tak jak o to prosiłem. Za pięć dziewiąta wykąpany, ogolony, po dobrym śniadaniu, czekałem na tarasie, oparty o chudą kolumienkę, ozdobioną u góry czymś, co mia-ło udawać stylizowane liście akantu. Kiedy go ujrzałem, od razu skinąłem, żeby się pośpieszył.
— Od dawna pan tutaj czeka? — spytał przepraszającym tonem. — Czy bardzo się spóźniłem?
Wprowadziłem go do domu i zamknąłem za nim drzwi. Przedtem rozejrzałem się uważnie po ogrodzie, ale nie zauważyłem niczego podejrzanego.
— Spóźnił się pan — mruknąłem, wskazując mu fotel. — Chociaż nie akurat dlatego, że zbyt długo musiałem na pana czekać…
Zrelacjonowałem mu pobieżnie moje pierwsze spotkanie po wyjściu od Amosjana, w nie istniejącym mieście, a potem bardzo dokładnie, ze wszystkimi szczegółami to drugie, w moim własnym, najzupełniej rzeczywistym domku. Kiedy skończyłem, milczał dłuższą chwilę, patrząc martwo przed siebie. Wreszcie lekko wzruszył ramionami.
— No, cóż — westchnął — prędzej czy później to chyba musiało się stać. Niepotrzebnie wymienił pan moje nazwisko, a skoro już ono padło, nie trzeba było dodawać, że spędziliśmy te dwa dni razem… ale oczywiście nie mam o to do pana pretensji — zastrzegł się szybko. — Sam nie rozumiem, jak mogli wpaść na ślad… i trafić właśnie tutaj. Stanza… hm… nie, to nie powinno im nic mówić. Ale nie przeciwstawiajmy teorii faktom. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Ma pan rację, okolicznościpojawienia się tego… tej postaci, wykluczają ewentualność, że mieliśmy do czynienia z jeszcze jednym kolapsem czasowym. Niestety, ten incydent może oznaczać tylko jedno.
— To uprzejmie z pańskiej strony, że nie ma pan do mnie pretensji, niemniej sam wiem, że zachowałem się jak imbecyl. Przecież Amosjan dwukrotnie zwracał mi uwagę na fafet, że jesteście tutaj, jak się wyraził, nielegalnie. Niezależnie od tego, co sądzę o waszym wiekopomnym projekcie i pańskiej zaszczytnej propozycji, nie chciałbym, żeby pan miał przeze mnie… nazwijmy to tak, przykrości. Zwłaszcza jeśli przypuszczenia profesora dotyczące cywilizacji, którą pan reprezentuje, są choł w części trafne.
— Rozmawialiście o nas?
— Nie wie pan? Myślałem, że zna pan każdą moją ukrytą myśl, nie wspominając już o słowach. Owszem.
— No i co? Uwierzył mu pan, że choć w pierwszej chwili nasze zamiarymogą się wydawać dziwne, to jednak w gruncie rzeczy nie mieliśmy wyboru?
— Nie. Nie uwierzyłem. Po pierwsze za małp jeszcze wiem, a po drugie Amosjan mógł mi tylko powtórzyć to, co usłyszał od pana albo któregoś z was. Reszta to były jego domysły. Sam nie jest niczego pewien — umyślnie podkreśliłem to zdanie znaczącym gestem. — Ale widzi pan chyba, że postępuję wobec was lojalnie, więc kwestia, czy mnie przekonał, czy też nie, jest chyba drugorzędna, Pragnąłbym się teraz dowiedzieć, czy fakt, że… no, że ktoś, przed kim chcieliście się ukryć, wytropił was, a przy okazji mnie także, wpłynie na zmianę waszych planów? Opuścicie Ziemię?