— Nie. Nie mamy ani środków, ani czasu na to, żeby wszystko zaczynać od nowa, zresztą nigdzie poza Ziemią nie znaleźlibyśmy… ale to pan już wie od profesora, prawda? Więc nie. Po prostu uwzględnimy w naszych działaniach jeden dodatkowy czynnik, z czym zresztą i tak od początku musieliśmy się liczyć. Nasza sytuacja się nie zmieniła… czego jednak nie mógłbym powiedzieć o pańskiej. Nie ukrywam, że i pan musi liczyć się teraz z pewnym ryzykiem, które wczoraj jeszcze nie istniało. Jeżeli oni zorientują się, że Właśnie pana wybraliśmy jako głównego wykonawcę naszego przedsięwzięcia i że pan zgodził się z nami współpracować, a prawdopodobnie po wczorajszym rekonesansie już znają prawdę, wówczas może pan oczekiwać niespodzianek zupełnie innego rodzaju niż te, które spotykały pana w ciągu minionych trzech dni. Uważałbym nawet, że nie mamy prawa pana narażać, gdyby nie uniwersalizm naszego przedsięwzięcia, oraz gdyby nie był pan zawodowym astronautą, od lat zżytym z faktem, że ryzyko jest wkalkulowane w pana pracę, tak jak pierwotnie zostało wkalkulowane w pańską decyzję, kiedy ważyły się losy \pana przyszłego życia. Zresztą niekiedy prawa jednostki muszą ustąpić pierwszeństwa innym prawom i okoliczność, że tym razem chodzi o ogół obcych panu istot, nie może tu odgrywać istotnej roli. Zapowiedziałem zaraz na początku naszej znajomości, że będę unikał konwenansów, a o ile wiem, pan także nie jest ich przyjacielem. Dlatego mówię szczerze. Obaj wiemy poza tym, że chociaż pański lot oznaczać będzie ratunek dla nas, to pan sam podejmie go w imię Ziemi i dla Niej. Czyż nie tak? Ale o tym porozmawiamy chyba gdzie indziej.
— Nie znoszę, kiedy mówi pan o tym locie tak, jakbym tkwił już wewnątrz waszego szklanego statku i odliczał sekundy pozostałe do startu — burknąłem, idąc za nim ścieżką w stronę drogi, na której stał jego pojazd.
— Przepraszam — odpowiedział krótko i zamilkł. Zaraz za zamaskowanym wejściem do tunelu czekał na nas osobnik w długiej, granatowej pelerynie z postawionym kołnierzem, zza którego wyzierał wysoki, brązowy golf. Jego twarz stanowiła lustrzane odbicie twarzy Stanzy. Byliby nie do rozróżnienia, gdyby nie to, że nowy, zamiast okrągłej czapeczki, miał na głowie coś W rodzaju głęboko nasuniętej furażerki, z opuszczonymi bocznymi klapkami.
— To jest John Blane — przedstawił mi go Stanza. — John zajmuje się strukturą przestrzeni. A 9to — wskazał na mnie — nasz gość i przyjaciel, który doprowadzi do końca nasze dzieło i któremu nie będziemy mogli za to nawet podziękować, ponieważ albo nas nie będzie, albo będziemy tak dalece inni, że zapomnimy o jego istnieniu, albo wreszcie będziemy tacy jak teraz, ale bardzo, bardzo daleko stąd.
— Wiem — powiedział posiadacz zniekształconej furażerki. —
Dzień dobry, panie Hagert. Bardzo mi miło.
Głos Stanzy. Pewnie oni wszyscy wyglądają tak samo i tak samo mówią… w każdym razie tutaj, na Ziemi. Jak też mogli wyglądać naprawdę?
Zauważyłem, że świeżo poznany.specjalista od struktury prze- strzeni przygląda mi się ze szczególnym napięciem, jakby chciał sobie dobrze utrwalić w pamięci każdy najdrobniejszy rys mojej twarzy. Ogarnęło mnie niemiłe przeczucie, że mój urlop nieodwołalnie należy do przeszłości.
W łódkowatym wehikule Blane zajął miejsce za moimi plecami. Kiedy zatrzymaliśmy się i Stanza dał znak, że jesteśmy u celu, on pozostał w swoim fotelu.
— Muszę wracać do moich zajęć — wyjaśnił. — Przepraszam i dziękuję.
— Nie ma za co — mruknąłem ponuro. -jCoś mi się zdaje, że to ja powinienem być panu wdzięczny. Przynajmniej za dobrą wolę… jak na razie.
Nie ulegało wątpliwości, że Stanza, zaniepokojony wczorajszym nocnym incydentem pod moim domkiem, postanowił przydzielić mi ochronę osobistą. Oznaczało to, że mogę oczekiwać niespodzianek nie tylko ze strony istot, pragnących udaremnić plany mieszkańców podziemi i, zapewne, unicestwić ich samych. Bo w jaki sposób może chronić człowieka ktoś, kto,zajmuje się strukturą przestrzeni”?
Blane pojechał dalej, a mnie Stanza wprowadził do pomieszczenia, pogrążonego w zupełnym mroku. Moment później zabłysły światła i ujrzałem przed sobą trzy stojące pionowo kryształowe statki, lśniące jak rtęć, a zarazem przezroczyste jak woda. Chociaż hala dzięki swej wysokości przypominała raczej szyb o przekroju wydłużonego owalu lub poszerzoną studnię, konstrukcje nie mieściły się w niej, ich górne, zaostrzone części byłyucięte, bądź też przeszywały strop i zdobiły sale na wyższych piętrach.
— Oto są pojazdy, których konstrukcję poznał pan wczoraj — rzekł mój przewodnik. — Dzisiejszy lot będzie oczywiście także pozorowany, tylko tym razem zasiądzie pan w prawdziwej kabinie, przed prawdziwymi automatami pokładowymi. Oczywiście, to nie są te statki, które przygotowaliśmy do startu… tamte czekają gdzie indziej. Ale nie odczuje pan najmniejszej różnicy… poza jedną. Mianowicie w czasie podróży przedstawimy panu na specjał rńe wmontowanym ekranie kolejny program szkoleniowy, jeśli nadal nie razi pana to określenie.
— Nic nie jest w stanie mnie urazić… tutaj — odpowiedziałem szczerze. — Przedtem jednak powinien mi pan parę spraw wyjaśnić. Chciałbym się na przykład dowiedzieć, z jakiego to powodu miałbym, pańskim zdaniem, przystać na waszą propozycję „w imię Ziemi i dla jej dobra”? Ale mam jeszcze inne, bardziej praktyczne pytanie. Na kiedy zaplanowaliście start? Co konkretnie mam zrobić znalazłszy się u celu podróży? Skąd będę wiedział, że wypełniłem zadanie? Jak zawrócę w piekle Big-Bangu i jaką mam gwarancję, że z powrotem będę leciał z tą samą szybkością co przedtem, czyli że znajdę się na powrót w miejscu startu wcześniej niż za piętnaście czy dwadzieścia miliardów lat, które znana mi dotąd rzeczywistość. potrzebowała, by osiągnąć obecny etap ewolucji? Co mam zrobić, jeśli zdarzy się jakaś nieprzewidziana przeszkoda albo awaria, bo nie sądzę, abyście przy całej waszej sprawności „techniczno-konstrukcyjnej” zdołali całkowicie wyeliminować możliwość, dajmy na to, sekundowej przerwy w działaniu pięćsetnego podzespoliku, kiedy statek będzie przechodził przez supersilne pole grawitacyjne? Proszę nie zapominać, że mogę też spotkać waszych… no, pojazdy należące do innych cywilizacji…
Stanza pokiwał głową jakby z ubolewaniem.
— Co zamierzamy osiągnąć i dlaczego w ogóle jesteśmy tutaj, to pan już przecież wie — powiedział spokojnie. — Profesor Amosjan…
— Więc jednak „odgadliście”, o czym rozmawialiśmy wczoraj — przerwałem.
— Nie. Dowiedzieliśmy się o tym dzisiaj, od pana.
Skrzywiłem się odruchowo. Prawda, czytają w moich myślach…
— Wie pan także, że chcemy zrealizować nasz plan poprzez umieszczenie w pramaterii wzorca informacyjnego i że tym wzorcem będzie pańska osobowość. Do tej sprawy jeszcze wrócimy… po dzisiejszym\seansie. Co do innych pytań, przyznaję, że nadszedł już czas, aby na nie jasno odpowiedzieć. Start, według ziemskiego kalendarza, miał się odbyć za cztery dni. Jednak po tym, co zaszło wczoraj, powinniśmy go przyśpieszyć. Im krócej będzie pan tutaj narażony na spotkanie z… nie muszę mówić, z kim, prawda? — tym mniejsze staną się rozmiary ryzyka porażki nie tylko pańskiej osobistej, lecz także naszej, a więc i porażki cywilizacji, do której należę… należałem. Sądzę, że poleci pan pojutrze.
— Co?!
— Pojutrze — powtórzył smutnym głosem. — Jutro przyjdzie pan tutaj po raz ostatni. Wieczorem wystartujemy na orbitę Plutona. Tam będą już na nas czekać.