/ wszystkie bariery, znane naszej fizyce, tak niby uniwersalnej w. epoce geoniki, epoce stale doskonalącej spuściznę pozostałą po Krentzu i Barcewie. Zmieniałem kierunek lotu, po czym wracałem na kurs, pewny, że cokolwiek bym zrobił i tak trafię do punktu wyjścia, ponieważ patrząc na przestrzeń ze świeżo odkrytej perspektywy,
w pewnymsensie nigdy go nie opuściłem. Oczywiście gdybym w czasie lotu, już prawdziwego, zginął, to moja śmierć byłaby najzupełniej realna. Ale lecąc naprawdę, nie będę rezygnował z pomocy zawsze szybszych od ludzi automatów.
Kiedy do końca podróży pozostało miliard lat, to znaczy kiedy odczytałem z danych, że na widocznej przede mną Ziemi, spowitej w gęste welony chmur, pojawiają się pierwsze kręgowce, oddałem stery.
— Kurs zgodny z programem — poinformował mnie natychmiast głos,
— A co z dwoma pozostałymi statkami? — przypomniałem sobie. — Mieliśmy przecież eskortę?
— Lecą obok was, ale poza horyzontem zdarzeń — usłyszałem. — Są wyposażone w stabilizatory lokalnych superwielkich pól grawitacyjnych. Chodziło o to, żeby każdy z trzech pojazdów funkcjonował jako jednostka całkowicie samodzielna. Automaty dwóch statków towarzyszących także przecież wystrzeliwują ładunki w identycznych punktach czasowych. Jeśli któremuś coś by się przytrafiło, a miałby możność wezwania na pomoc pozostałych, to tym samym naraziłby całość przedsięwzięcia.
— Mój pokładowy kompan stał się naraz niezwykle rozmowny — zaśmiałem się. — Ale, Bob, miał. się pan nie odzywać do końca lotu. Nawiasem mówiąc, co z lądowaniem? O tym drobnym szczególe „przedsięwzięcia” jakoś nikt dotąd nie wspomniał?
— Niech pan popatrzy na ekran, Lin. Posłuchałem. Cyfry i dane liniowe zgasły. W lewym górnym rogu ekranu palił się żółtawym światłem napis: Ziemia.
— Gdzie jestem?
— Tego niestety nie wiem — głos Stanzy brzmiał tak poważnie, że i ja natychmiast przestałem się uśmiechać.
— Przepraszani — burknąłem ponuro. — Na chwilę zapomniałem, że wracam do zmienionej rzeczywistości. Wprawdzie zmiftnio-nej na mój obraz i podobieństwo, ale przed dwudziestoma miliardami lat. Nie wiadomo na przykład, czy wyląduję w atmosferze, zawierającej choćby jeden procent tlenu — podniosłem się, przewiercając głową litą konstrukcję statku i ujrzałem Stanzę, stojącego tuż obok nieruchomego ostrosłupa. — Nie wiadomo zresztą także, czy ja sam miałbym ochotę oddychać czymś takim jak tlen… chociaż nie, ja się nie zmienię, prawda? To tylko moi ziomkowie mogą mnie z wielką pompą powitać jako w miarę inteligentnego parlamentariusza innej gwiezdnej cywilizacji/ Powiem im wtedy od razu, że nie przyleciałem ich hodować — zeskoczyłem na podłogę i odetchnąłem głęboko. — No, cóż — podjąłem po krótkiej pauzie, widząc, że Stanza nadal stoi bez ruchu i milczy — jak wypadł egzamin? Macie jakieś dodatkowe testy? Czy też zostawiliście coś jeszcze na deser… jeśli chcecie opuścić tę planetę dopiero jutro wieczorem? A właśnie, byłbym zapomniał. Skoro są trzy identyczne statki, z których każdemu coś może się przytrafić, czy nie lepiej byłoby znaleźć trzech Hagertów? Przecież ja mam lecieć tylko po to, żeby w razie czego, gdyby ktoś, powiedzmy, ukradł po drodze zasobniki, powtórzyć operację zapisu osobowości… Wobec tego powinniście byli tak samo zatroszczyć się o dwa pozostałe wehikuły.
— Być może tak rzeczywiście byłoby lepiej — odpowiedział. — Ale nie jesteśmy u siebie. Już zawdzięczamy Ziemi wiele… a jeśli się nam powiedzie, będziemy jej zawdzięczać znacznie więcej. Wciąganie w realizację naszego programu trzech ludzi, trzech pilotów, przekraczałoby trzykrotnie minimum potrzeb. Żaden z nas nie odważyłby się wystąpić z podobną propozycją. Poza tym zachowanie tajemnicy okazało się trudne, jak pan sam miał okazję stwierdzić, nawet przy współpracy z jednym tylko astronautą. Gdybyśmy zaprosili trzech, byłoby wręcz niemożliwe. Wracając do tego, o czym mówił pan przed chwilą. Na wypadek lądowania poza atmosferą, będzie pan miał na sobie próżniowy skafander. A jdtro zapozna się pan z aparaturą, która umożliwi panu powtórzenie zapisu osobowości… w sytuacji awaryjnej.
— To znaczy, że teraz mogę iść spokojnie do domu?
— Chce pan przez to powiedzieć, że skoro kloś niepożądany odkrył naszą obecność na Ziemi i pana związki z nami, to istnieje nie bezpieczeństwo, że. ten ktoś nie dopuści do naszego jutrzejszego spotkania — stwierdził. — Cóż, stuprocentowej pewności istotnie nie mamy. W każdym razie, od momentu opuszczenia ośrodka, będzie panu stale towarzyszył Blane. Zabierze ze sobą podręczną aparaturę. Odtąd nie grozi już panu niespodziewane przeskakiwanie w inne, równolegle czasoprzestrzenie. Blane do tego nie dopuści… a gdyby mimo wszystko zdarzyło się coś takiego, to będzie pan przynajmniej od razu wiedział, że chodzi o bezpośrednią interwencję moich ziomków… tak, moich ziomków, czas mówić otwarcie. Aparatura, o której wspomniałem, powinna ich trzymać z daleka przez te kilkanaście godzin, jakich jeszcze potrzebujemy. Jeśli nie… ale sądzę, że pan, jako astronautą, także nie lubi uprzedzać faktów, którym, jeśli już zaistnieją, i tak nie będzie można zaradzić. Nie mylę się, prawda?
— Nie myli się pan. To na razie…
— I radziłbym już nie odwiedzać profesora Amosjana. Zatrzymałem się w drodze do wyjścia.
— Jak to? Przecież muszę… wypada mi pożegnać się z nim. To jedyny człowiek jak Ziemia długa i szeroka, któremu mogę powiedzieć: do widzenia. W domyśle: żegnaj. Poza tym, on się mnie spodziewa.
— Nie tylko on może spodziewać się tej wizyty. Każde dodatkowe ryzyko byłoby teraz, przynajmniej moim zdaniem, błędem nie do wybaczenia. Jestem zupełnie pewny, że to samo usłyszałby pan od samego Amosjana
— Więc pożegnam się z oceanem, ptakami i zielenią — skapitulowałem.
Zastanowił się przez chwilę.
— Dobrze — rzekł wreszcie. — Sądzę, że to zupełnie obojętne, czy pozostanie pan u siebie, w pustym i nie strzeżonym domu, czy też wybierze się pan na plażę, gdzie bądź co bądź będą i inni ludzie. I proszę nie utrudniać zadania Blanowi.
— Na pewno zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby mu je ułatwić — odpowiedziałem. — Nie jestem samobójcą.
— Była tu pielęgniarka, ta, która w nocy opatrywała panu plecy — oznajmił mi na powitanie robot. — Powiedziała, że wstąpiła po drodze do domu, żeby zapytać, jak pan się czuje.
— Przecież mówiła, że wystarczy, jeśli sam sobie zmyję… pielęgniarka? — zatrzymałem się w połowie schodów prowadzących na piętro.
— Tak, proszę pana.
— Co jej powiedziałeś?
— Ze pana nie ma.
— Mówiłeś, gdzie jestem?
— Nie. Nie wspomniałem o… to znaczy, przecież nie wiedziałem…
Blane nie czekał na wezwanie. Nie cze.kał nawet, aż o nim pomyślę. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, był nagły ruch w moją stronę zacnego, troskliwego robota. Stał jednak za daleko. Zdążył tylko pochylić górną część korpusu i sprężyć się jak do skoku. W takiej pozycji zaczął błyskawicznie oddalać się, zmalał do rozmiarów malutkiego żuczka, aż w końcu utonął w obłoku gęstej, mlecznej mgły. Kiedy po upływie kilkunastu sekund mgła ustąpiła, zobaczyłem, że stoję na kamienistym wzgórzu, porośniętym suchymi kaktusami. Obok mnie w małym, dwuosobowym łaziku, podobnym raczej do opakowania jakiejś delikatnej przesyłki aniżeli do pojazdu, siedział Blane. Jego dłonie spoczywały na owalnym pulpicie, przymocowanym pionowo do przedniej ścianki wehikułu.
Rozejrzałem się odruchowo, ale jak okiem sięgnąć, w całej pustynnej okolicy wzgórza nie było śladu obecności żywych istot.