— Tak. Chwileczkę…
— Proszę poczekać! — zawołałem, widząc, że na powrót kładzie dłonie na swoim pulpicie. — Przenieśliśmy się w to miejsce — wskazałem brodą kamieniste wzgórze, nad którym gęstniał już mrok — czy też w ten czas tak, że dokładnie widzieli naszą uciecz-. kę. Czy nie czekają na tej drodze, którą chce pan… wracać?
— Nie. To niemożliwe— rzekł z pewnością w głosie. — Gdybyśmy powtarzali tę operację w nieskończoność, zapewne w końcu udałoby im się nas złapać. Prawdopodobieństwo, że dokonają tego za pierwszym razem, jest mniej więcej jak jeden do minus piętnastu. Albo i mniejsze. Gdyby istniała gra, polegająca na wybraniu właściwego czasu z całej matematycznej talii, rozrzuconej przez naturę, byłaby to najtrudniejsza gra pod słońcami.
— A zatem grajmy — powiedziałem.
Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że nadal stoję na schodach prowadzących do sypialni w moim cichym, letnim domku i widzę robota, który — rzecz niesłychana u automatów — później niż ja zorientował się, że powiedział za dużo. Że jego słowa „nie wspomniałem o…”, wymówione przed chwilą, demaskowały go jako szpiega. Jeśli o czymś nie wspomniał, to znaczyło, że gdyby był mniej dyskretny, mógłby poinformować rzekomą pielęgniarkę, a raczej pielęgniarkę, która rzekomo mnie odwiedziła, o miejscu mojego pobytu. Miejscu najzupełniej mu nie znanym, jeśli był nadał tylko zwykłym usługowym robotem.
Natychmiast jednak świat znowu zmętniał mi w oczach, a kiedy przejrzałem, nie było już ani pustyni, ani wygodnego wnętrza aithe-ropolskiego bungalowu. Stałem na zawalonym gruzami dziedzińcu jakiegoś starego kościoła, o czym świadczyły resztki wieży i leżący w pobliżu wielki, kuty z żelaza krzyż, przeżarty rdzą. Niskie, poszarpane ruiny ścian rzucały dzikie cienie na strzaskane, kamienne płyty i wyrastające spomiędzy nich suche osty oraz pojedyncze witki twardolistnych krzewów. Cisza aż dzwoniła w uszach. W pewnym momencie mimo woli spojrzałem w górę, wydało mi się bowiem, że z nie istniejącej dzwonnicy dobiega srebrny, przeciągły brzęk, jakby — duch kościelnego ujął właśnie sznury sygnaturki. Za chwilę wprawnym ruchem rozkołysze metalowe serce, by uroczy”- stym, rytmicznym dźwiękiem zjednoczyć myśli rozproszonych wiernych i odnaleźć drogę do ich żywych serc.
— Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać — zaszemrał tuż obok mnie glos tak cichy, że ledwie słyszalny, który mimo to zadudnił mi w uszach jak grzmot. Bezwiednie odskoczyłem krok do tyłu i przywarłem plecami do ściany.
— Co pan robi? — Blane rozejrzał się błyskawicznie. — Czy…
— Nie wygląda pan na kościelnego — przerwałem. — Raczej już na ducha ojca Hamleta — obrzuciłem spojrzeniem jego powłóczystą pelerynę. — Tylko że tamten był grubszy. Musiał być grubszy, piastując godność króla — odetchnąłem głęboko. — Do licha, ale mnie pan przestraszył…
— Ja… bardzo mi przykro — przyglądał mi się nieufnie, jakby podejrzewając, że i ja jestem podstawiony, jak przedtem mój własny robot. Po chwili jednak uspokoił się. — Musiałem odprowadzić swój pojazd. Nie wjechalibyśmy nim przez awaryjne wejście. Czy pan coś może zauważył?… Lub usłyszał?
— Owszem. Widziałem gromadkę Meksykanów, z których każdy miał na sobie świąteczne poncho utkane z pięknie barwionej wełny i każdy trzymał dłonie złożone do modlitwy. To oni, przybyli tutaj za chlebem, zbudowali przed wiekami ten kościółek. Nie przeczuwali, że Bóg, który odmieni życie na Ziemi, zjawi się dopiero wtedy, kiedy ich kości dawno już zbutwieją w pyle pustyni i że będzie miał za towarzysza, a nawet opiekuna, przybysza z innej planety, odgadującego boskie myśli z taką łatwością, z jaką oni odgadywali z chmur nadejście jakże rzadkich tutaj deszczów. Ale to pana nie interesuje, prawda?
— No… widzi pan… nie, dlaczego… — wybąkał. Był tak wyraźnie strapiony, że musiałem się uśmiechnąć.
— Nie jest pan bezbłędny — powiedziałem. — Nie ma pan pojęcia, jak mnie to cieszy… chociaż pewnie nie powinno, bo każdy przejaw waszej słabości ujmuje mi nieco szans. Ale mimo to tak jestem zadowolony, widząc u któregoś z was przejaw zakłopotania, że byłbym gotów pana uściskać… gdybym wiedział, co znajdę pod tą peleryną. Człowiek nie lubi, kiedy mu ktoś przerywa marzenia, więc musiałem się zemścić… Przepraszam.
— Jak na astronąutę jest pan jednak dość wrażliwy — zauważył.
Roześmiałem się.
— No, tak. Teraz jesteśmy kwita. Ale zrobiło się późno — spoważniałem. — Nocujemy tutaj?
Podszedł do najbliższego zachowanego fragmentu ściany i pochylił się. Z odsłoniętego nagle prostokątnego otworu padła na ruiny smuga łagodnego światła.
— Proszę — wskazał mi drogę.
— Dużo macie tych awaryjnych przejść — musiałem zgiąć się jak scyzoryk, bo ukryte drzwi były bardzo niskie, a zaraz za nimi korytarz zbiegał stromo w dół. Mój głos zadudnił piwnicznym echem.
— Wykorzystujemy tylko te, które zastaliśmy, przybywając tutaj — odpowiedział, zamykając za sobą zamaskowany otwór. — Kiedy budowano ten ośrodek, aby prowadził prace dla armii, wszystkie ukryte wejścia wraz z siecią korytarzy służyły nie tylko konspiracji, chociaż o niej, rzecz jasna, także nie zapomniano, lecz przede wszystkim miały zapewnić możliwość szybkiej i bezpiecznej ewakuacji na wypadek katastrofy czy eksplozji. Dla przykładu, miejsce, w którym się znajdujemy, jest oddalone od głównych pracowni w górach o przeszło osiemdziesiąt kilometrów.
— Alea iacta est… — mruknąłem.
— Proszę?
— Nic, nic. Tak powiedział kiedyś pewien Rzymianin, przystępując do mordowania innych Rzymian. Na szczęście kości, które tutaj fabrykowano, nigdy nie zostały rzucone. W ogóle nie wiem, dlaczego przyszło mi na myśl akurat to powiedzonko. Znalazłoby się mnóstwo znacznie bardziej stosownych…
Korytarz przestał się obniżać. Po chwili weszliśmy do przestronnej komory, której dnem biegły znajome, wklęsłe tory. Kilka sekund później zaszumiało i przed nami zmaterializował się czółno-waty pojazd. Na przednim fotelu siedział Stanza.
— Popełniłem poważny błąd, pozwalając panu udać się do domu — powitał nas zmartwionym głosem. — Wprawdzie u nas nic panu nie grozi, ale teraz ściągną tutaj patrole z całej Galaktyki. Przez najbliższą dobę nic się nie zdarzy, bo ośrodek jest szczelnie ekranizowany, boję się Jednak podróży na orbitę Plutona. W układach planetarnych mamy bardzo ograniczone pole manewru… musimy pokonywać odległości, zachowując ciągłość lokalnej przestrzeni i nie możemy korzystać ze statków o napędach, jakie stosuje się” przy lotach dalekiego czasu. Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że zostaniemy odkryci. Wówczas…
— Mamy około czterdziestu godzin — powiedział cedząc słowa Blane. Nie patrzył na żadnego z nas i wyglądał na pochłoniętego jakąś myślą, która właśnie przyszła mu do głowy. — Gdyby… — urwał. — Niczego nie mogę obiecać — podjął po dłuższej pauzie — ale od razu przystąpię do pracy, W najgorszym wypadku zdążę się upewnić, że nie mam racji… jeśli jednak udałoby mi się zastosować… — znowu nie skończył. — Zmiany konstrukcyjne byłyby niezbyt wielkie, tylko programy…
— O czym mówisz? — spytał cicho Stanza.
— O doraźnym przemieszczeniu wycinka sfery czasu — odpowiedział nadal niezbyt przytomnym tonem Blane. — O pewnego rodzaju pożyczce… która, w razie gdyby pan Hagert wystartował jutro o ściśle określonej godzinie, rokowałaby pewne szansę powodzenia.
Coś zaczęło mi świtać.
— Chcecie zaciągnąć kredyt w świecie, a raczej wszechświecie, jaki istnieje p o moim udanym locie?