— Nie. To, co pan myśli w czasie zdejmowania zapisu, nie ma istotnego znaczenia. Nie chodzi przecież o pańską obecną, już ukształtowaną psychikę, ale o wzory natury ogólnej. O możliwości tkwiące w układach, stanowiących treść pana osobowości. Właśnie te układy i tylko one składają się na podstawową masę informacyjną, jaką otrzyma wszechświat w przełomowych stadiach swej ewolucji.
— Jestem najzupełniej pewien — mruknąłem jeszcze — że Pan Bóg nie stwarzał świata, leżąc na brzuchu. Może dlatego jest taki, że teraz trzeba go poprawiać…
Rozdział VII
Minęła piąta po południu. Zacząłem się nudzić. Znałem dobrze to uczucie. Tak objawiał się u mnie niepokój. Jedni chodzą nerwowo z kąta w kąt, drudzy gryzą jakieś ziarenka, jeszcze inni oddają się z nagłym, płomiennym zapałem zajęciom, które odkładali od lat, a ja się nudziłem.
Spokój przyszedł dopiero pod wieczór, wraz ze Stanza, Blanem i jeszcze jednym osobnikiem podobnym do nich jak ostatni z trojaczków. Głowa tego ostatniego tkwiła w obcisłej, wełnianej czapeczce. Rondelek z daszkiem — Stanza, rozdeptana furażerka Ja Blane i rozciągnięta skarpetka — nowy, noszący, w każdym razie tutaj, nazwisko Alden. Nik Alden. Chyba tylko dla mnie wymyślili taką rozmaitość nakryć głowy, bo sami musieli się przecież rozpoznawać po jakichś innych szczegółach.
Jadąc w stronę wyjścia, wpatrzyłem się w świetlistą smugę korytarza.
— Do widzenia, „ośrodku” — powiedziałem w pewnej chwili. — Nie zobaczymy się już nigdy. Albo na zawsze zostanę wśród gwiazd, albo też powróciwszy w te okolice przekonam „ię, że są tu tylko uczciwe góry, bez krecich śladów niesławnej ziemskiej przeszłości. Bo ta przeszłość była inna.
— Tego nie możemy być zupełnie pewni — rzekł poważnie Stanza.
— Jeśli tak, to niczego nie możemy być pewni — odparłem. — Ja bowiem nigdy nie zaczynałbym wojen i nie wymyślał wielo-warstwowych bomb bionicznych. Nie robiłbym także wielu innych rzeczy.
— Dlatego to właśnie pan leci dzisiaj realizować nasz plan — wtrącił Blane. — Ale przecież jest pan człowiekiem.
— To prawda — przyznałem z zastanowieniem. — Prawda. Chociaż w waszym towarzystwie nawet tego nie jestem w stu procentach pewny…
— Żadna żywa istota nie rozumie, że jest szczęśliwa, dopóki nie przekona się, jak bardzo może jej być źle — powiedział sentencjonalnie i trochę ni w pięć, ni w dziewięć ten nowy, Alden.
— Uderzająco podobną myślą, choć wyrażoną nieco bardziej a propos, podzielił się ze mną wczoraj stary konserwator numer dwa, w odróżnieniu od numeru pierwszego, zadowolony ze swego losu. Jednak wydawać by się mogło, że o czym, jak o czym, ale o szczęściu nie powinniście wiedzieć zbyt wiele. A jeśli przypadkiem wiecie, to nie powinniście się do tego przyznawać… przynajmniej przede mną. Przecież opuściliście swój świat, a teraz mnie wysyłacie tam, gdzie jeszcze i już zarazem nie ma żadnego świata tylko dlatego, że wasza cywilizacja jest szalenie nieszczęśliwa.
Na tym rozmowa utknęła, ponieważ zatrzymaliśmy się w znanej mi już z poprzednich pobytów komorze, której jedna ze ścian ukrywała drzwi prowadzące na zewnątrz. Wysiedliśmy.
— Czy pan umie nie myśleć? — zwrócił się do mnie Stanza.
— Gdybym był rzeczywiście taki skromny, za jakiego pan mnie uważa, to odpowiedziałbym, że jest to jedyne, co umiem — uśmiechnąłem się, chociaż nie było mi wcale wesoło, zrozumiałem bowiem, co kryje się za tym dziwnie brzmiącym pytaniem. — Mówiąc serio, spróbuję. Astronauci przechodzą pewien trening… psychiczny. Jednak panowanie nad funkcjonowaniem własnych ośrodków mózgowych jest jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek próbowano mnie nauczyć.
— Tak, oczywiście. W każdym razie dobrze, że pan o tym wie. Proszę dołożyć wszelkich starań, żeby pańskie myśli były… nijakie.
— Z tego wynika, że rozmawiać też nie wolno?
— Raczej nie.
Ukazało się słabe światło bezchmurnego, wieczornego nieba. W jasnym jeszcze granacie lśniło zaledwie kilka gwiazd.
Wyszliśmy, na powietrze. Atmosfera w podziemiu była może nawet lżejsza niż na powierzchni, ale jakaś obca. Odetchnąłem pełną piersią i rozejrzałem się.
Skalne szczyty zamykające horyzont rysowały się niezwykle wyraziście, jakby ich kontury fosforyzowały delikatnym, srebrnawym blaskiem. Nad całą bezludną okolicą panowała wszechwładnie cisza.
Kilka metrów niżej, u stóp zbocza stał ów osobliwy łazik, wyposażony w owalny pulpit i aparaturę, za pomocą której Blane przeniósł siebie i mnie w czas pustyni, gdzie nie mógł nas dosięgnąć podstawiony robot ani jego mocodawcy, a potem do ośrodka, zahaczając „w drodze powrotnej” o mój domek — w chwili, gdy miałem zostać zaatakowany, może ułamek sekundy wcześniej lub później, co na szczęście nie miało znaczenia. Obok łazika ciemniał masyw dużego pojazdu, na pierwszy rzut oka przypominającego zwykły trioplan. W jego burcie widniał duży otwór. Po opadniętej klapie schodziły właśnie dwa zwykłe automaty, jakie spotyka się na każdym większym dworcu.
— To nie jest trioplan — powiedział cicho Stanza. — Nadaliśmy tylko statkowi taki kształt, aby nie zwracać na siebie uwagi.
A więc statek. Żegnaj, Ziemio.
Automaty wprowadziły łazika do wnętrza dużego pojazdu i zamknęły za nim pokrywę włazu.
— Możemy wsiadać — Blane, nie oglądając się na nas, ruszył pierwszy.
Po przeciwnej stronie w burcie statku znajdował się luk osobowy. Natomiast wewnątrz nie było już nic, co przypominałoby normalny, ziemski pojazd. Cztery fotele, ustawione w dwóch rzędach, dookoła wklęsłe, nieprzytulne ściany nieokreślonej barwy. Z przodu półokrągły, panoramiczny ekran. Pod nim pulpit sterowniczy, niepodobny do żadnego z tych, z jakimi miałem dotąd do czynienia.
Dwa pierwsze fotele zajęli Stanza i Alden. Mnie wskazano miejsce z tyłu. Siedziałem sam, ponieważ Blane, mruknąwszy coś pod nosem, zniknął w wąskim przejściu, prowadzącym z kabiny pilotów do wnętrza pojazdu. Zapewne miał zamiar czuwać przy aparaturze, jaką zainstalował w swoim łaziku. Przypomniałem sobie, o czym była mowa wczoraj, zanim poszedłem spać.
— Czy Blanowi udało się skonstruować to nowe urządzenie, nad którym miał pracować całą ostatnią dobę? — spytałem.
— Chyba tak — odpowiedział Stanza.!
— Chyba?
— Urządzenie istnieje, ale nie zostało przecież poddane praktycz nemu egzaminowi. Będziemy mogli je sprawdzić tylko w obliczu katastrofy, kiedy zajdzie autentyczna konieczność. Innymi słowy…
— …jeśli dolecimy żywi na Plutona — podchwyciłem — i jeśli doczekamy momentu mojego prawdziwego startu, to będzie zna-czyć, że urządzenie albo działa, albo nie było potrzebne. Potrafilibyście zarazić optymizmem nawet mumię Amenhotepa Czwartego, jeśli została ona odnaleziona w Tell el-Amarna, czego niestety nie wiem. Kiedy opuścimy Ziemię?
— Właśnie schodzimy z orbity — odpowiedział zwięźle Alden. Umilkłem. Statek nie tylko wyglądał inaczej, lecz także stwarzał warunki lotu najzupełniej odmienne od tych, do jakich przywykłem. Nie zorientowałem się nawet, kiedy opuściliśmy atmosferę. Czujniki i dane przeskakujące przez ekran także nic mi nie mówiły. Na szczęście nie musiałem uczyć się prowadzenia pojazdów, którymi dotychczasmiały zwyczaj podróżować istoty mieszkające tam, skąd przybył Stanza. W moim kryształowym szpikulcu poczuję się znowu pilotem.
Mijały minuty. Lot w dalszym ciągu przebiegał tak spokojnie, jakby był jeszcze jednym elementem szkolenia, proy/adzonego systemem złudzeń.
— Minus sześćdziesiąt — powiedział w pewnej chwili Alden. Sześćdziesiąt sekund. Czy to możliwe?