— Orbita Plutona? — spytałem z niedowierzaniem.
— Tak. Nie rozmawiajmy.
Dla pokonania drogi, którą my zostawiliśmy za sobą w trzy minuty, najszybszy z ziemskich statków potrzebowałby kilkudziesięciu godzin. W obrębie Układu Słonecznego nie można stosować napędów geonicznych.
Obraz na ekranie uległ nieznacznej zmianie. Na pierwszym planie ciągle toczyła się gra liczb i linii, ale poza nimi, w głębokim tle, rozbłysły gwiazdy. Chwilę później pośrodku tarczy zaczęła gęstnieć brudnobrązowa plama. Pluton. I nagle, w niezauważalnym ułamku sekundy, wszystko znikło. Wnętrze kabiny wypełniła chmura, czarna jak śmierć.
— Minus dwie! Panie Lin, atak! To jest atak!!! Uwaga! Oni… — dobiegł mnie z ciemności rozpaczliwy, urwany okrzyk Stanzy.
Teraz czułem, że statek przyśpiesza. Przyśpiesza, choć do celu, to znaczy do miejsca postoju kryształowych pojazdów, które miały wraz ze mną ponieść szkielet nowego programu całemu światu, pozostały dwie sekundy!
— Co mam robić?! — wyciągnąłem na oślep rękę, żeby odnaleźć Stanzę, ale Stanzy nie było. Nie było także jego fotela. Zacząłem gorączkowo macać wokół siebie, jednak wszędzie trafiałem na pustkę.
— Halo! — zawołałem jeszcze raz, już ciszej. — Co mam robić? Cisza. Cisza i czerń, tak głucha, tak nieprzenikniona, że nie tylko słuch i wzrok wydają się nierzeczywistym wspomnieniem. Nieobecne jest także całe moje ciało z jego wszystkimi zmysłami oraz środowiskiem niezbędnym, aby mogło istnieć i żyć. Znowu mijają sekundy, lecz teraz każda z nich oznacza wieczność. Jeśli nie jest nią naprawdę. Czy istnieje jeszcze jakikolwiek statek wokół mnie? Czy też w tej chmurze, ciężkiej jak zaprawiony sadzą miód, pędzę samotnie przez próżnię, poza granicami czasu i przestrzeni?
Przez moment wydawało mi się, że zwalniam. Było to przelotne wrażenie, które natychmiast ustąpiło. Znowu nie działo się nic. Uniosłem dłoń i podsunąłem sobie pj”zed same oczy zegarek, ale.nie dostrzegłem bodaj zarysów okrągłej, świecącej tarczy.
— Wysiadać — zabrzmiał czyjś spokojny głos. Jego brzmienie nie było mi obce. Tak mówili Stanza, Blane i Alden.
Wstałem. Zamiast miękkiej wykładziny podłogi poczułem pod nogami twardą płytę, gładką i śliską jak lód. Nie czułem jednak chłodu, który powinien bić od niej ku górze. Nie czułem na skórze ani temperatury, ani śladu najmniejszego ruchu w atmosferze. Gdyby nie drapiąca, bolesna suchość w gardle, nie wiedziałbym, że oddycham.
— Iść.
Były to rozkazy rzucane obojętnym, rzekłbym nawet: uprzejmym tonem. Ich lakoniczność świadczyła raczej o kłopotach językowych mówiącego aniżeli o jego opryskliwości.
Zrobiłem kilka, kroków, ostrożnie stawiając stopy. Szedłem pochylony, czujny i dzięki temu zdołałem utrzymać równowagę, chociaż dwa razy poślizgnąłem się jak łyżwiarz podczas pierwszej lekcji. Naraz ujrzałem przed sobą zamglone kontury wysokiej bryły. Posunąłem się jeszcze o jeden krok i nagle chmura ustąpiła.
Na wprost mnie, w odległości może pięćdziesięciu metrów, widniał wielki, pękaty walec, zakończony „u góry niezgrabną, przypłaszczo ną wieżyczką. Walec, a raczej, jeśli zważyć jego wysokość, pionowa rura była osadzona na sztorc pośrodku placyku o twardej i gładkiej nawierzchni. Placyk otoczono płotem, sporządzonym z jednej szerokiej wstęgi elastycznego tworzywa o barwie malinowej. Cały ogrodzóny”,teren zalewało światło, padające nie wiadomo skąd, bo nigdzie nie dostrzegłem ani jednego reflektora, a nawet zwykłej lampy. W dodatku niebo nad walcem iplacykiem było czarne, pełne dalekich gwiazd. -
— Bliżej.
Na tle podstawy pionowej konstrukcji stały trzy twory, które w pierwszej chwili wziąłem za automaty. Może zresztą były nimi napiowdę, chociaż kiedy przyjrzałem im się lepiej, a zwłaszcza kiedy zaczęły się poruszać, zauważyłem w nich pewną nieokreśloną miękkość, charakterystyczną dla istot, zbudowanych z ciała i kości. Z tym że w ich przypadku ciała było bardzo niewiele, natomiast kości, jeśli już trzymać się terminów zaczerpniętych z ziemskiej anatomii, tworzyły przedziwne szkielety, przypominające cienkie, splątane liny, zwisające ze złamanych masztów. Przyszło mi na myśl, że jeśli Stanza i jego towarzysze właśnie tak wyglądali w rzeczywistości, to trudno się dziwić ich pelerynom, golfom i czapeczkom, bez których nie pokazywali się ziemskim tłuściochom. Była to jednak przelotna myśl, bp sytuacja raczej nie sprzyjała zgadywaniu, co też mogło spotkać moich niedawnych współpasażerów. A nie potrafiłem jakoś zastanawiać się, jak wyglądali, nie współczując im równocześnie. W najlepszym razie czekał ich los nieco tylko gorszy od mojego.
— Bliżej.
Głos płynął z miejsca, gdzie znajdowały się trzy ażurowe stwory, ale brzmiał tak, jakby mówił ktoś stojący tuż przede mną. Zrobiłem jeszcze dwa kroki i stanąłem znowu. Nie śpieszyło mi się.
— Wejść. Trzeba.
— W podstawie walca widniał wąski,czarny otwór. Właz. A więc zapraszają mnie do statku. Wnosząc z krajobrazu, jeśli można tak nazwać ogrodzone. i oświetlone poletko w morzu czerni, odbyłem już dostatecznie daleką drogę od momentu, kiedy pojazd Stanzy przestał nagle istnieć i zamienił się w posępną chmurę. Ale teraz mam wyruszyć dalej. Zapewne bardzo daleko, skoro nie wystarczała owa chmura, lecz potrzebny był specjalny statek.
Właz znajdował się dokładnie na przedłużeniu linii, biegnącej ode mnie ku trójce kosmicznych Don Kichotów. Zęby posłuchać ich ostatniego wezwania musiałbym iść prosto przed siebie, a doszedłszy albo czekać, żeby mnie przepuścili, albo przecisnąć się pomiędzy nimi. Na to ostatnie zupełnie nie miałem ochoty. Ruszyłem jednak, tyle że bardzo powoli.
Podłoże stawało się stopniowo mniej śliskie lub, też ja przyzwyczaiłem się już do jego znikomej przyczepności. W każdym razie szedłem coraz pewniej. Co nie znaczy, że coraz pewniej się czułem.
Dzieliło mnie od nich nie więcej niż piętnaście metrów, kiedy raptownie straciłem ich z oczu. Ich samych, ich walcowaty statek, pole, na którym stał, i otaczający go malinowy płotek. Powróciła najczystsza, martwa czerń. Pośliznąłem się i upadłem. To znaczy byłbym upadł, gdyby moje ciało, zgodnie z prawem grawitacji, które tu dotychczas obowiązywało, osunęło się w dół i znalazło tam tę lodową podłogę lub jakiekolwiek inne oparcie. Nagle przeniosłem się jednak w stan nieważkości, jak na ćwiczebnych bazach orbitalnych. Wraz z chmurą pojawił się tym razem jak gdyby naładowany elektrycznością wiatr, który przeniknął mnie na wskroś, zamroczył mi umysł i sparaliżował moje mięśnie. Nie było to uczucie obezwładnienia, raczej zmęczenia, a jeszcze lepiej bezgranicznego rozleniwienia.
Czarny obłok zaczął teraz gnać wokół mnie, a może razem ze mną, z szaloną szybkością. Przez zmrużone powieki widziałem przelatujące smugi, podobne chwilami do wyrwanych z korzeniami i niesionych huraganem wielkich drzew.
Nagle nastała cisza. Wicher ustał, zrobiło się jasno. Przez chwilę czułem jeszcze mrowienie w szczękach i skroniach, kurczowo łapałem powietrze, ale od razu oprzytomniałem usłyszawszy obok siebie głos, który zawołał:
— Prędko! Zero!
Te ich głosy różniły się jednak czymś, co dla niewprawnego ucha z pewnością pozostawało nieuchwytne. Lecz ja zbyt długo przestawałem już ze Stanza, żeby się pomylić, y.
Stał tuż zamną, na platformie, chyba zawieszonej w przestrzeni, ponieważ spoza kręgu światła patrzyły na mnie gwiazdy. W tym momencie zorientowałem się, że mam na sobie najprawdziwszy próżniowy skafander z aparaturą tlenową, czujnikami wewnątrz ku listego, przezroczystego kasku i że dotykam wargami miękkiej końcówki przewodu aprowizacyjnego.
— Nie ma sekundy do stracenia — usłyszałem w słuchawkach, przylegających do moich skroni. Tym razem jednak głos należał do Aldena, który stał nieco dalej niż Stanza i wskazywał dłonią trzy dobrze mi znane wielkie, kryształowe sople, nawet tutaj pełne swojego czystego, nierzeczywistego blasku. Wisiały swobodnie, pozbawione pozornie ciężaru, dotykając bokami brzegu latającej terasy niby poziomej tarczowej piły, która miała je przepołowić.