Znowu mijały sekundy i minuty. Wykonywałem łagodne zwroty, aby zyskać większe pole widzenia, równocześnie bez przerwy przeczesując oczyma gwiezdną przestrzeń. Te zmiany kierunku były całkowicie realne, odsłaniały wciąż nowe mgławice, konstelacje i pojedyncze, jasne słońca, a zarazem pozorne, bo przecież mogłem lecieć tylko albo w głąb czasu, albo też z powrotem, ku jego granicom, ciągle rosnącym, ciągle od początku obliczanym przez współczesnych mi ziemskich astronomów. Prowadziłem półmartwy su-perstatek, przeznaczony do podróży poza światami ludzkiej fizyki w taki sposób, w jaki dziecko prowadzi swoją plastikową rakietkę na kółkach pomiędzy klombami śródmiejskiego parku, ale w tej łatwości pilotażu także tkwił fałsz, przeciw któremu protestowały mój umysł i moje zmysły. Wszak niezmiennie zmierzałem doni kąd. Mogłem przeciąć czasoprzestrzeń szybciej niż myśl, a równocześnie kosmos nagle objawił mi się w swojej pierwotnej grozie, bijącej z jego obszaru, daleko przekraczającego zasięg człowieczej wyobraźni, dokładnie tak, jak jawił się pierwszym astronautom, gdy wkraczali w wieczną noc, poza światłem ziemskiej atmosfery. Oczywiście, wystarczy drobny ruch mojej dłoni, leżącej na pulpicie sterowniczym, aby w ciągu paru sekund zamienić otaczającą mnie pustkę na ową gładką platforemkę, po której, ślizgając się, szedłbym w stronę obcego pojazdu i czekających cierpliwie przy włazie szkiele-towatych istot. Równie dobrze mógłbym na przykład od razu teraz wyskoczyć w próżnię przez czarodziejską substancję kryształowego wehikułu. Wypuściłaby mnie przecież.
— A właśnie — powiedziałem na głos — zablokowałem automaty za karę, że zamiast mnie, zachciało im się słuchać kogoś innego, oślepiłem i ogłuszyłem całą aparaturę pokładową, nie mam ekranu ani czujników, ale to szklane ciasto oblepiające moje ciało nadal żyje swoim „informacyjnym” życiem, ustępując usłużnie, gdy tylko przyjdzie mi ochota rozprostować nogi, odetchnąć głębiej czy choćby przymknąć na moment powieki. I całe szczęście. Inaczej stałbym się już dawno własnym pomnikiem, może nawet dość oryginalnym, ale umieszczonym wstydliwie przy ścieżce, którą nikt nigdy nie chodzi. Zaraz… zaraz… — jakby dla sprawdzenia, czy nic się nie zmieniło, odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy. — W takim razie ów swoisty zespół informatyczny, jaki tworzy substancja statku, jest niewrażliwy na impulsy przychodzące z zewnątrz. W przeciwnym wypadku i on podporządkowałby się rozkazom przybyszów z gwiazd, którzy potrafili zdalnie odebrać mi władzę nad automatami nawigacyjnymi — mówiłem dalej. — A więc mimo wszystko mam do dyspozycji zespół informatyczny, tyle że trochę ograniczony, co przyznał sam Stanza, i zdecydowanie bardziej niż trochę cudaczny. Ale może właśnie dlatego, że jest taki, uda mi się go wykorzystać do czegoś więcej niż poruszanie rękami i nogami. Reaguje na efekt Kirliana… lecz także na fale biologiczne, na natężenie pól mózgowych, zmieniające się w zależności od kształtu moich myśli. Niech zatem te myśli przybiorą kształt pięknej, zielonej planety, obfitującej w czystą wodę i nakrytej błękitnym niebem z pogodnymi, białymi obłoczkami — uśmiechnąłem się mimo woli, nie otwierając oczu. — To, rzecz jasna, marzenia. No i co z tego? — ciągnąłem. — Poeci, a nawet poniektórzy co odważniejsi uczeni psychologowie z dawien dawna utrzymywali, że marzenia… — urwałem raptownie.
Przez chwilę siedziałem bez ruchu, usiłując uchwycić istolę zmiany, jaka zaszła w moim otoczeniu. Nagle zrozumiałem. Statek niósł mnie przez czas i przestrzeń, rozwijając swoją pełną szybkość, jakby znowu ktoś z oddali uruchomił jego automaty napędowe. A raczej akurat zaczął wytracać tę szybkość, hamować i właśnie tylko to hamowanie sprawiło, że w moim systemie nerwowym odezwał się sygnał alarmu. Jak długo leciałem, nie wiedząc o tym, z maksymalną prędkością? Trzy, cztery sekundy? Nie dłużej, niż trwał obraz owej planety, oglądanej oczami wyobraźni, niż trwały moje marzenia. Ale to mogło wystarczyć. Gdzie jestem?
Uniosłem powieki i natychmiast musiałem mocno zacisnąć je z powrotem. Spojrzałem prosto w słońce, w którego płonącą tarczę celował ostry szpic statku, załamując promienie w taki sposób, że wokół mnie powstał świetlisty wir, jakbym już leciał w ognistych językach protuberancji. Odruchowo nasunąłem na szybę kasku ciemną osłonę i ponownie otworzyłem oczy.
Słońce było daleko, w każdym razie nie bliżej, niż gdybym patrzył prosto w górę, stojąc w samo południe na najwyższym szczycie Ziemi. To tylko te kryształki tworzące mój pojazd zwielokrotniały jego blask, zamieniając go w eksplodującą tuż przede mną gwiazdę. Tu, w tym świetle, z pewnością nie czekali na mnie pobratymcy Stanzy. A więc jednak nie dzięki nim znalazłem się w tej okolicy.
Statek, lecący teraz stosunkowo wolno, wszedł w dość ciasny łuk. Moment później ujrzałem już pod sobą jasną, lekko opalizującą planetę. Właściwie od kiedy otoczyła mnie jasność, powinienem był spodziewać się takiego widoku. Niebo wokół miało barwę ciemnoniebieską, a to musiało przecież oznaczać, że jestem w atmosferze.
Marzenie stało się rzeczywistością. Sterując ręcznie nigdy nie spotkałbym gwiazdy obdarzonej przez naturę rodziną planetarną, a gdybym ją nawet jakimś cudem znalazł, to pozbawiony automatów nawigacyjnych w żaden sposób nie potrafiłbym wejść pod odpowiednim kątem najpierw w płaszczyznę ekliptyki, a następnie w pole grawitacyjne i atmosferę wybranego globu, aby cało wylą dować. Komu lub czemu zawdzięczałem ten najpiękniejszy i najmniej spodziewany prezent? Stanzy? Blanowi, wraz z jego niezwykłym urządzeniem? A może własnym marzeniom, jeśli to na nie zareagowała cudowna substancja mojego statku? Czy wobec tego piękny, zapraszający ląd pode mną jest tam naprawdę, czy istnieje w rzeczywistości? A jakież to ma znaczenie?!
Schodziłem powoli, po zacieśniającej się spirali, zgodnie z wszystkimi zasadami sztuki pilotażu. Niebo było teraz błękitne, z lekką domieszką zieleni. Wpadłem w chmury i przez następnych parę sekund posuwałem się jakby pośrodku galopującego stada białych słoni. Wkrótce jednak chmury uciekły w górę i znowu ujrzałem bliską już powierzchnię globu, pofałdowaną pasmami wzgórz, lśniącą rtęciowymi łatami wody otoczonymi bujną, świeżą zielenią. Minutę później statek łagodnie przekoziołkował w powietrzu i wylądował tak miękko, że musiałem dłuższą chwilę obserwować znie-ruchomiałp otoczenie, aby przekonać się, czy na pewno już stoję. Następnie odetchnąłem głęboko, potrząsnąłem głową z mimowolnym niedowierzaniem, po czym włączyłem nasłuch, zewnętrzny.
Słuchawki milczały. Albo glob był tak cichy, albo nie działały automatyczne anteny. Chociaż, jeśli lecąc z zamkniętymi oczami, pochłonięty bez reszty rozmyślaniem o niebieskich migdałach przemieściłem się w czasie-nie więcej niż o ćwierć miliona lat, to taka cisza powinna tu być czymś naturalnym i stałym.
Usiadłem z dala od gór. Krajobraz, jak okiem sięgnąć, rozbiegał się po daleki horyzont łagodnymi pagórkami, pokrytymi gęstą, choć niezbyt wysoką roślinnością. Wysunąłem na zewnątrz głowę i natychmiast skuliłem się z powrotem. Ponowiłem próbę, tym razem wychylając się do pasa. Ośmielony powodzeniem, dopiero teraz postanowiłem opuścić kabinę. Zrobiłem to bez entuzjazmu. Nie miałem żadnej pewności, czy aparacik przymocowany do mojego ra-. mienia, pozwoli mi wrócić do statku, gdy już raz znajdę się cały poza nim. Nie wiedziałem przecież, w jakim stopniu skuteczność działania tego aparaciku zależy od pokładowych automatów, które wprawdzie przywiozły mnie na wymarzoną żywą planetę, ale na których funkcjonowanie sam nadal nie miałem najmniejszego świadomego wpływu. Z dwojga złego wolałbym jednak pozostać samotny wśród tej zieleni, w niewiadomym czasie i nieokreślonej przestrzeni, aniżeli dostać się w piszczelowate łapy kosmicznych ziomków Stanzy. Chciałem zresztą od razu po oderwaniu stóp od pojazdu przekonać się, czy wpuści mnie on z powrotem równie łatwo jak podczas ćwiczeń i sięgnąłem nawet do lewego ramienia, ale już nie zdążyłem namacać małego, zbawczego guziczka. Jak tylko znalazłem się w powietrzu, poczułem, że tracę grunt pod nogami, ten sam grunt, który dawał mocne oparcie podstawie ogromnego, kryształowego superstatku i z ogłuszającym trzaskiem łamanych gałęzi runąłem w dół. Wydawało mi się, że lecę w nieskończoność, naprawdę jednak wysokość, z jakiej spadłem, nie przekraczała dwóch metrów. W dodatku ciasno zbite krzewy gęsto porośnięte długimi liśćmi osłabiły upadek, tak że zerwałem się natychmiast cały i zdrowy, lecz za to w zupełnych ciemnościach. Odruchowo objąłem obiema dłońmi kask, pewny, że go uszkodziłem. Kask był jednak w porządku. Ochłonąwszy nieco przekonałem się nadto, że mrok wokół mnie jest tylko cieniem, panującym u stóp jakichś przedziwnych drzewek, których splecione korony tworzyły w górze szczelne, zielone sito.