Выбрать главу

— Bo masz ją nabitą zupełnie innymi sprawami — odrzekł uprzejmie i był to ostatni fragment ich rozmowy, jaki dotarł do moich uszu, a zarazem ostatni znak ich obecności w świecie, w którym chwilowo przebywałem.

Dlaczego ich w ogóle słyszałem tutaj? I dlaczego jedynie ich głosy, wyjęte z akustycznego tła, bogatego przecież w dźwięki? Musiały szeleścić liście, gdy torowali sobie drogę przez zarośla, musiały trzeszczeć gałązki pod ich stopami, musiały wreszcie szumieć silniki palety, jak nazywaliśmy płaskie zwiadowcze sondy załogowe, używane do rekonesansów na obcych globach?

Widać właśnie ludzkie głosy i wyłącznie one były potrzebne… mnie? Nie. Komuś innemu. Komuś, kto postarał się o kanały informacyjne, działające wybiórczo, a zarazem łączące rożne czasy i przestrzenie, jakby poprzez jakieś lokalne zwarcia czy przebicia. Wobec tego to albo sprawka istot tropiących Stanzę, albo jego samego. Tej drugiej ewentualności nie muszę rozpatrywać. Natomiast jeśli chodzi o pierwszą… tak. Zaraz na wstępie podzieliłem się z samym sobą refleksjami na temat szczęścia, dwumetrowych dziur w lądowisku i tak dalej. Nie żałowałem gardła. Umilkłem dopiero wtedy, kiedy ktoś chciał mi odpowiedzieć i kiedy zrozumiałem, że tym kimś jest niejaki Lin Hagert. A teraz umilkł także ów drugi Lin i jego towarzysze. Czy to sygnał, że tamci znaleźli głos, którego szukali? Czy też, że zmyliła ich mnogość tych głosów? Wyprawa „P — G” nie mogła ich przecież interesować.

Tak czy owak czas na mnie. Albo zostałem odkryty, albo też, przynajmniej na razie, jestem bezpieczny. W obu wypadkach mogę już przestać udawać, że mnie tu nie ma.

— Ba — odchrząknąłem, po czym powiedziałem półgłosem: —wszystko to bardzo pięknie, ale nade mną nie wisi paleta z drabinką i dyndającym na niej robotem. W odróżnieniu od siebie z innej przestrzeni, nie mam nawet ceralitu w sprayu, żeby utwardzić te gałązki i zrobić pomost, z którego mógłbym spróbować odnaleźć mój statek, gdyby przypadkiem był tu gdzieś jeszcze, w co wątpię. Ale jeśli jest, to jak.niby mam do niego trafić?

— Czy chce pan wrócić do statku? — zabrzmiał w słuchawkach spokojny, obojętny głos.

Przeniknął mnie lodowaty chłód, a moment później oblała mi twarz fala gorąca. Nie wykonałem jednak najmniejszego ruchu. Nie próbowałem się rozglądać ani uciekać, co zresztą i tak było niemożliwe.

— Czy chce pan wrócić do statku? Ochłonąłem, ale nadal nie wierzyłem własnym uszom.

— To ty? — spytałem przytomnie.

— Słucham?

— Czy jesteś naprawdę tym,centralnym węzłem informacyjnym”, który w czasie lotu miał mi dodawać otuchy dźwiękiem ludzkiej mowy?

— Tak.

Odetchnąłem głęboko i bezwiednie sięgnąłem ręką do czoła, aby otrzeć spływające po nim strużki potu. Uderzyłem rękawicą w kask i dopiero ten nonsensowny ruch sprawił, że zacząłem myśleć.

— Czy urządzenia pokładowe działają normalnie?

— Tak.

— Czy wiesz, że w pewnym momencie odmówiły posłuszeństwa i musiałem przejść na ręczne sterowanie? A ty przestałeś się odzywać. Co to było?

— Niestety, w naszej pamięci brak informacji, które pozwoliłyby mi odpowiedzieć na to pytanie.

— Czy możemy wznowić lot zgodnie z wyjściowym programem?

— Tak.

— Wobec tego rzeczywiście chciałbym wrócić do statku.

— Proszę chwilę poczekać.

Tuż nade mną rozległ się głośny chrzęst liści. Zanim zdążyłem zapytać, co się dzieje, poczułem pod kolanami i wokół pasa delikatny ucisk jakichś niezwykle mocnych ramion, które następnie oderwały mnie lekko od ziemi i uniosły w górę. Niemal natychmiast musiałem zmrużyć oczy, porażone jaskrawym, słonecznym blaskiem. Najzupełniej machinalnie sięgnąłem do lewego ramienia i wdusiłem guziczek opasującej go aparatury. Naciskałem fen guziczek jeszcze wtedy, gdy już siedziałem wygodnie w kabinie i gdy z pulpitu spojrzały na mnie zmartwychwstałe światełka wskaźników. W czasie tej tak nieoczekiwanie łatwej i szybkiej drogi powrotnej zdołałem jednak dokonać pewnego odkrycia. Mianowicie mój statek, lądując, wcale nie osiadł na powierzchni gruntu, tylko najspokojniej zawisł w powietrzu, zaledwie muskając swoją ściętą podstawą wierzchołki krzewów. Może w jego programie umieszczono specjalny zapis zabraniający mu niszczenia życia… w jakiejkolwiek postaci? W każdym razie nie było pod nim żadnej dziury w ziemi, do której mógłbym wpaść. Po prostu zleciałem z wysokości dwóch metrów, jaką osiągał ten tutejszy globalny lasek.

Już otwierałem usta, żeby wydać komendę „start”, ale zamknąłem je bez słowa. Przecież nic z tego, czego doświadczyłem w ciągu minionych kilkunastu minut, nie mogło zdarzyć się naprawdę. Automatyka pokładowa nie czekała na moment, kiedy oderwę się myślami od rzeczywistości, aby z kosmicznej pustki przenieść mnie błyskawicznie w układ słoneczny, na żywą planetę, w dodatku taką, która w jakiejś tam czasoprzestrzeni już stanęła na drodze uczestników ziemskiej wyprawy. Nie ma jej. Nie było żadnych głosów. Jeśli je słyszałem, to ani Stanza, ani tym mniej jego i moi wrogowie z gwiazd nie mieli z nimi nic wspólnego. Po prostu substancja statku nieco zbyt poważnie potraktowała moje marzenia. Wyobraziłem sobie przecież zielony glob. No więc otrzymałem porcję „zieleni”. A cała reszta?…

— Kirsti — powiedziałem dopiero teraz. — Kirsti…

— Słucham?

— Nic, nic — potrząsnąłem głową. — Tutaj jest tlen. Oni chodzili bez kasków. To jedyna konkretna informacja, jaką zdobyłem — mówiłem szybko, jakbym za wszelką cenę chciał zagłuszyć jakiegoś natręta, który miał mi zbyt wiele do zakomunikowania. — Na szczęście nawet ta informacja nie przyda mi się już na nic. Możemy startować?

— Nie rozumiem… tak, oczywiście — głos nad moim uchem, po chwili wahania, stał się znowu rzeczowy.

— Czy mamy absolutną pewność, że wejdziemy na właściwy kurs… zaraz, poczekaj — urwałem, tknięty nową, niemiłą myślą.

— Tak, mamy pewność. Dobrze, czekam.

Informatyka statku utraciła pamięć. Nie całkowicie wprawdzie, skoro „głos” zapewniał mnie, że jesteśmy gotowi do kontynuowania lotu zgodnie z pierwotnym programem. Była to raczej luka, spowodowana chwilowym uderzeniem bardzo mocnych obcych impulsów, niż amnezja. Tak, ale któż mi zaręczy, że ci, którzy wysyłali te impulsy, nie wykorzystali owej luki, kiedy to oni rządzili pokładową aparaturą, aby,zajrzeć” także do pojemników zawierających kondensat informacji o pożądanym kierunku ewolucji życia w zmienionym wszechświecie? Może fakt, że teraz wszystko wróciło do normy, jest kolejnym podstępem z ich strony? A jeśli wymazali to, co Stanza i Amosjan nazywali zapisem osobowości?… Ba, gdyby tylko wymazali! Mogło być gorzej. Mogli w miejsce ładunku, sporządzonego w podziemiach, podstawić wzorzec zaczerpnięty z ich świata, odzwierciedlający marzenia czy intencje władców tej nieszczęśliwej ponoć, a na pewno ponurej i groźnej cywilizacji, która wydała Stanzę i którą on pragnął zmienić. W takim razie powracając teraz jakby nigdy nic do realizacji powierzonej mi misji, stałbym się bezwiednie największym zbrodniarzem w dziejach kosmosu. Nawet nie bezwiednie, skoro właśnie rozważam podobną ewentualność. Czyli zanim wystartuję, muszę zyskać absolutną pewność, że jeśli w ogóle lecąc dalej doprowadzę do przeobrażenia życia w moim czasie i mojej przestrzeni, to potem nie będę musiał za to pokutować, zamknięty w jakiejś ciasnej szparze między podłogą a maszyną, której wiecznie pracujące zespoły „szczelnie opasują całą Ziemię.

Nie mogłem liczyć na zasobniki, umieszczone w dwóch statkach, tworzących moją eskortę, ponieważ tych statków już nie było. One nie miały przecież żywych pilotów, którzy przeciwstawiliby swą wolę i swe jakże niedoskonałe reakcje paraliżującym rozkazom, niebezpiecznych chudzielców. Tylko ja sam mogłem teraz ponieść początkom czasu wskazówki zegara, odmierzającego rozumnym istotom smutne lub wesołe, ale nigdy beznadziejne sekundy, minuty, godziny i wieki. Czy mam ryzykować, że osiągnę skutek odwrotny do zamierzonego? Czy w takim razie lepiej nie robić nic? Niechby świat został taki, jaki jest… a przynajmniej był.