Nie. Jeśli w tej cRwili znowu podlegam jedynie własnym decyzjom, to zawdzięczam tę względną wolność wyłącznie,pożyczce” zaciągniętej przez Stanzę, Blana i Aldena od rzeczywistości, zaistniałej po moim powrocie. A w każdym razie po pomyślnie przeprowadzonym przeze mnie zabiegu oczyszczenia źródeł ewolucji. W tej sytuacji po prostu nie mogę nie polecieć. Nie mogę, gdyż wobec wykorzystania udzielonego mi „kredytu” nie potrafię sobie nawet wyobrazić rozmiarów konsekwencji, jakie mogłoby spowodować odstąpienie od planu. Pozostaje mi zatem jedno. Postąpić zgodnie z instrukcją mówiącą, co mam zrobić w wypadku awarii.
— Czy zasobniki, które powinniśmy wystrzelić w przewidzianych harmonogramem momentach, są pełne? — spytałem.
— Niestety, nie wiem — brzmiała odpowiedź. — Nie mam z nimi kontaktu.
— Tam są spreparowane w pewien specyficzny sposób dynamiczne modele związków chemicznych, katalizatory, a wreszcie wzorce geometryczne, tworzące wraz z innymi informacjami zapis osobowości. Interesuje mnie jedynie ten ostatni kompleks. Czy potrafiłbyś go wymazać z zasobników, tak jednak, żeby modele materii nieożywionej pozostały nienaruszone?
— Mógłbym to zrobić jedynie na wyraźne polecenie.
— Czyje?
— Twórców programu lub osoby dysponującej statkiem.
— Przecież teraz ja dysponuję statkiem. Dlaczego mówisz tak zawile?
— Jestem zobowiązany do udzielania możliwie najobszerniejszych odpowiedzi, kiedy posługuję się symbolami fonicznymi, jak w tej chwili.
.— Rozumiem. Chodzi o to, żebym nawet ja mógł cię zrozumieć. Przy okazji podziękuję Stanzy za ten wzruszający dowód jego czułej troski o stan mojego umysłu. Wracając do rzeczy, wydaję ci polecenie. Wymaż z pamięci zasobników to, ale tylko to, co„autorzy projektu naszego lotu nazywali zapisem osobowości.
— Tak jest.
— Już? — spytałem po chwili.
— Tak jest.
Odwróciłem się, a następnie, wykonując ruchy jakbym próbował pływaćżabką w wąskiej wannie, wpełzłem na brzuchu do pojemnika, który miał odegrać tak szczególną rolę w minionych i przyszłych dziejach świata. Uruchomiłem ekran i projektory, jak to robiłem w czasie próby, przeprowadzonej w obecności Stanzy, po czym skrzyżowałem ramiona pod głową, wtuliłem brodę w zgięcie łokcia i znieruchomiałem. Miałem tak leżeć piętnaście sekund. To znaczy, co najmniej piętnaście sekund. Ale nie chciało mi się patrzeć na zegarek.
Więc wyprawa „Pierścień Galaktyki” została wysłana także w jakiejś innej, nieokreślonej rzeczywistości i odkryła przynajmniej jedną planetę hodującą na swej skorupie.życie, rozkwitające w promieniach silnego, bliskiego słońca. To życie było. wprawdzie dość monotonne, ale kto może wiedzieć, jak będzie wyglądać za ćwierć czy pół miliona lat, kiedy z „Araratu” naprawdę wystartuje ze mną, czy beze mnie, zespół realizatorów programu „P — G”? Mówili o jakichś okrytych łuską kotach, myszach, pająkach. Co te-raz mogło rodzić się, cieszyć, cierpieć i umierać w resztkach tej pierwotnej, karłowatej dżungli? Kto wie zresztą, czy wtedy, gdy rozbrzmiewały tutaj głosy Kirsti, Wiktora, Olega i… mój własny, miejscowe życie j u ż nie nosiło w sobie cech, które przekazywane z pokolenia na pokolenie i uzupełniane gromadzonymi w ciągu wieków doświadczeniami nie pozwolą nam powitać akurat na tej planecie kosmicznych braci? Jeśli w dodatku w wyniku mojego lotu ewolucja naprawdę zyska większą możliwość przekazywania następcom ulepszeń? Przecież są tutaj morza. Kirsti i inni, opuściwszy zarośla, polecieli przyjrzeć im się z bliska. Co w nich znaleźli? To znaczy, co mogliby znaleźć, gdyby kiedyś, przypadkiem, naprawdę zbiegły się obie współczesności: tego tutaj globu i Ziemi?…
Kirsti… — powtórzyłem w myśli. Zamknąłem oczy. Ogarnął mnie ten sam osobliwy spokój co wtedy, gdy siedziałem w fotelu u nieistniejącej Nory Speyer i czekałem na jej powrót z łazienki, czując na stopach ciepło ciała śpiącego psa. Kirsti… Te nasze rozmowy! Te niby moje własne słowa, których jednak przenigdy nie wymówiłbym w jej obecności. Ale to nic nie znaczy. Przecież nie było tych słów, tak jak nie było żadnej Nory, chociaż i ona na zawsze pozostanie w. mojej pamięci.
— No, dobrze — powiedziałem, podnosząc się na rękach. Wylazłem tyłem z mojej, teraz podwójnie, a nawet wielokrotnie mojej wanny czy też wanny będącej wielokrotnie mną, i na powrót przybrałem pozycję pilota. — Możemy startować?
— Tak jest.
— Start.
Liczby na ekranie ożyły. Linie przebiegające przez okienka wskaźników przyśpieszyły i zabłysły nieco jaśniejszym światłem. Minęło kilka sekund i znowu ujrzałem przed sobą gwiazdy, które jednak wkrótce zniknęły, bo leciałem już zbyt szybko. Ponownie ukazał się napis: szesnaście miliardów. Za szesnaście miliardów lat osiągnę cel.
Wszystko zaczęło się od nowa. Siedziałem nieruchomo, wodząc oczami po ekranie. Bez żadnych przygód przeskoczyłem granicę dziesięciu miliardów, z której zawróciły mnie uprzednio impulsy, wysłane przez rodaków Stanzy i wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że podświadomie, czekając na ten moment, zaciskałem do bólu szczęki. Odetchnąłem głęboko i spokojniej już pomyślałem, jak wygląda świat, przez który lecę. Jakim, zmianom ulega z każdym niezauważalnym ułamkiem sekundy. Rozpalone obłoki pojawiają się, rozprężają i kumulują, skały przechodzą w purpurowy ogień, ogień w pył, pył w energię. Jeden miliard, ostatni. Życie, które mam zmienić na lepsze, wybuchnie dopiero po upływie tysięcy wieków, a równocześnie stale czeka na mnie tam, gdzie nie dotarło jeszcze czoło rozszerzającego się wszechświata. Trzy sekundy… dwie… jedna! Teraz!
Stało się. Mógłbym nawet powiedzieć „stało się światło”. Sam przecież byłem światłem, tkwiąc wewnątrz promienistej bryły, zmieniającej tylko barwy, bo w miarę jak na zewnątrz, choć oczywiście nie istniało tutaj żadne „na zewnątrz” w ziemskim rozumieniu, tych słów, rosły ciśnienie i temperatura, statek przeobrażał się z szlifowanego górskiego kryształu w rubin, następnie w obelisk granatu, potem krwawnika, wreszcie najczystszego, czarnego diamentu. Ale ja nie widziałem światła. Nie widziałem eksplodujących wokół mnie sił niepojętych dla żadnej rozumnej istoty, bo ostatecznych. Poczułem tylko, że statek zwolnił, a kiedy spojrzałem na ekran, zobaczyłem napis: rok. Wracałem.
— Odpalenie pierwszych zasobników — mówiąc to wiedziałem, że jest za późno, więc nawet nie podniosłem głosu. A przede wszystkim, zdążyłem już nabrać zaufania do pokładowej aparatury. l nie pomyliłem się.
— Odpalone w pierwszej sekundzie — usłyszałem. — Zgodnie z programem — dodał głos, jakby tłumacząc się, dlaczego nie czekał na mój rozkaz.
— Uważaj, żebyśmy we właściwym czasie i miejscu pozbyli się także następnych — powiedziałem, rozumiejąc doskonale, że i ta uwaga jest zbędna.
— Tak.
Cisza, która nastąpiła, trwała bardzo krótko.
— Odpalony drugi rzut zasobników — tym razem nie musiałem o nic pytać ani wydawać spóźnionych poleceń. Mruknąłem „dobrze” i wpatrzyłem się przed siebie. Kiedy głos poinformował o wystrzeleniu po raz trzeci, a potem czwarty i ostatni skopiowanego mnie, którego miała sobie przyswoić natura jako memento dla własnych procesów kreacyjnych, poprawiłem się w fotelu i zawołałem:
— Stanza! Stanza, już!.!
Ale Stanza, rzecz jasna, nie przemówił. Nie tylko z tego powodu, że był za daleko. I nie dlatego, że zjawił się jako wytwór nie istniejącej już teraz cywilizacji. Przecież jeśli to, co przed chwilą zrobiłem, miało, ma i będzie mieć faktyczne następstwa, to moja cywilizacja także już nie jest tą samą, którą opuszczałem, a ja zachowałem w pamięci ją i tylko ją, ponieważ aby zmienić się razem z nią, musiałbym być kimś innym i kierować się w postępowaniu świadomością, ukształtowaną nie tylko przez odmienne życie osobiste, lecz także odmienną tradycję 4 historię, od momentu pojawienia się pierwszego skorupiaka na Ziemi. Stanza nie mógł przemó-wić, bo na tej nowej Ziemi nigdy nie miał do dyspozycji podziemnego ośrodka, zbudowanego z myślą o tajnym laboratorium zbrojeniowym, nie miał w\ąc i swojej aparatury, swoich urządzeń łączności. A kontakt myślowy… cóż, nie było go i do tej pory. Ale — jeśli przypadkiem on mógł mnie słyszeć, to niech wie. Niech zawiadomi jeszcze Amosjana.