— Wsiadać.
Rozdział VIII
Przeskok z czasu upalnego dnia na obcym, spokojnym globie w czas wrogiej próżni był zbyt raptowny, bym mógł od razu przyjąć go do wiadomości. Ale nawet kiedy objąłem już myślą moją nową, tak bardzo zmienioną sytuację, dominującym uczuciem, jakiego dozna- wałem, pozostało zdumienie. Jak to? Teraz? Po tym, co się stało?
Więc… może nic się nie stało?
Dwie z trzech ażurowych postaci poruszyły się. Nie spieszyło mi się do ich pojazdu, to prawda. Zrozumiałem, że zaczynają tracić cierpliwość. Skądinąd nie miałem najmniejszej ochoty czekać, aż przyjdą po mnie, sami czy w towarzystwie swoich mrówkowatych robotów. Cóż mogłem zrobić. Pokiwałem głową i ruszyłem im naprzeciw. Kiedy byłem już blisko, ten w środku, który stał na tle otwartego włazu, usunął się grzecznie, pozostawiając mi wolną drogę. Przeszedłem obok nich i dopiero w momencie, gdy znaleźli się za moimi plecami, ogarnął mnie chłód. Nie przyglądałem im się, nie potrafiłbym nawet powiedzieć, czy mają oczy, a jednak czułem na sobie ich spojrzenia. Wiedziałem, że idą za mną, chociaż nie słyszałem odgłosu ich kroków. Moich własnych zresztą także. Nie słyszałem tu nic poza krótkimi rozkazami, które zawsze rozbrzmiewały tak blisko i wyraźnie, jak wtedy, za pierwszym razem.
Do włazu prowadziła krótka; pochyła płyta. Minąłem coś w rodzaju progu błyszczącego jak ostrze noża i.przeszedłem z ciemności w jasność. Istotnie, mieli oczy, bo w przeciwnym razie nie pomyśleliby o lampach.
Znalazłem się wewnątrz okrągłego pomieszczenia o ścianach tworzących w górze zarys wielkiego dzwonu. Pomiędzy ścianami, na wysokości czterech czy pięciu metrów, rozpięto coś w rodzaju delikatnej sieci, przez której nici przebiegały we wszystkich kierunkach różnobarwne, świecące paciorki. Zatrzymałem się i chwilę stałem z głową zadartą do góry. Raz czy dwa odniosłem przelotne wrażenie, że w tej ruchliwej pajęczynie odnajduję jakąś mowę, przekazującą znane mi symbole, ale było to chyba tylko złudzenie. Po prostu rozmaitość i mnogość sygnałów sprawiały, że patrzącemu, skądkolwiek by on przybył, musiały w końcu narzucić skojarzenia z matematyką, obowiązującą w jego ojczystym świecie.
— Widzisz, Lin — usłyszałem naraz miękki głos — jednak los zetknął nas znowu. Co prawda w okolicznościach, które muszą ci się wydawać niezbyt zachęcające…
Nic już nie było w stanie mnie zaskoczyć.
— Tylko wydawać? — spytałem spokojnie.
— W pewnym sensie tak… zresztą wkrótce sam się przekonasz. Natomiast mnie te właśnie okoliczności stwarzają szansę powrotu… nie, źle się wyraziłem. Szansę konfrontacji moich pragnień i planów z rzeczywistością. Tą, która już zostanie… a raczej w której pozostanie moja Ziemia.
— Zdaje się, że rozumiem — powiedziałem z uczuciem ogromnej ulgi, odruchowo rozprostowując ramiona, jakbym akurat odkrył, że zamiast nich mam skrzydła, z których w każdej chwili mogę zrobić użytek. — Spłacamy pożyczkę, tak?
— Tak.
— Czyli mamy bardzo mało czasu. Wiesz, że byłem tam?
— Wiem.
Nie spytałem, skąd zaczerpnął tę informację. Czy dotarł do niego mój głos, czy odbierał moje myśli, czy też obecna sytuacja zawierała jakieś wskazówki, zrozumiałe tylko dla niego. Zamiast tego powiedziałem:
— Jednak jeśli ja zaraz znajdę się gdzie indziej i kiedy indziej, to chyba i ty nie wrócisz tym statkiem i nie wylądujesz wśród swoich, już uwolnionych od balastu dotychczasowej historii.
— Prawdopodobnie. Też mówię jedynie o szansie. Ona mimo wszystko istnieje… skoro jestem tutaj.
— Tego nie pojmuję… ale to zapewne najmniej ważne. Czy w tej chwili lecimy?
— Obejrzyj się.
Posłusznie odwróciłem głowę. Zamiast otwartego włazu zobaczyłem półprzeźroczystą płytę, a za nią czarne niebo z gwiazdami. Może ekran? W każdym razie byłem sam. Istoty, które mnie tu wprowadziły, skorzystały widać z innego wejścia.
— Nic mi to nie mówi… zaraz — zawahałem się. — Gwiazdy są nieruchome — zauważyłem po zastanowieniu.
— Ponieważ jesteśmy już na miejscu. Za chwilę wylądujemy. To znaczy, wylądowalibyśmy, gdyby…
— Nie kończ. Powiedziałem przecież, że rozumiem. Gdzie jesteś?
— Na statku, tylko w innej kabinie.
— Dlaczego słyszę tak wyraźnie twój głos? I dlaczego oni pozwalają nam rozmawiać?
— Nie wiedzą, że rozmawiamy. A ty słyszysz mnie, ponieważ nauczyłem się przekazywać wam impulsy bezpośrednio do ośrodków mózgowych. Czy trafiłeś na Ziemię? Czy też przedzielili czas, jeszcze zanim twój powrotny lot dobiegł końca?
Chciałem mu powiedzieć, jak się sprawy mają i poprosić, aby mi pomógł określić miejsce mojego obecnego, rzeczywistego pobytu, ale nie zdążyłem. Bez żadnego przejścia, żadnego chwilowego zaćmienia, znalazłem się na płaskim wzgórzu, z którego patrzyłem ku horyzontowi, gdzie w masie drgającego, rozpalonego powietrza majaczyła nieregularna plama zieleni.
— Cześć, Stanza — zawołałem półgłosem. — Teraz już naprawdę nigdy się nie spotkamy. Chociaż… kto wie? Jeśli twój świat nie jest zbyt daleko? Jeśli przypadkiem leży na trasie wyprawy
„P — G”?… Ja
Westchnąłem. Przypomniałem sobie Kirsti, Wiktora i innych. Słyszałem ich tutaj, na tym globie, na wiele wieków wcześniej, zanim stał się pustynią. Widać program, który podsunąłem materii w pierwszych stadiach jej istnienia, nie dotyczył wszystkich planet, pozostających w gwiezdnych ekosferach. Te pancerne koty, pająki i myszy wyginęły, zanim zdołały przekształcić się w stworzenia wyższego rzędu. A przynajmniej nie potrafiły przełamać bariery jednej, określone] rzeczywistości, tej mianowicie, w której dowiedziałem się o ich istnieniu.
— Swoją drogą — powiedziałem z wymuszonym uśmiechem — dobrze, że Blanowi nie udało się skonstruować urządzenia, które pozwoliłoby zaciągnąć od przyszłości kredyt dłuższy niż pół minuty.
Tyle tylko rodacy Stanzy mogli sobie teraz odebrać. Gdyby.wtedy Blane zyskał, powiedzmy, pełną godzinę, wystartowałbym wprawdzie spokojnie i, być może, nie Zostałbym ściągnięty zaraz z dziesiątego miliarda lat na ten ogrodzony placyk w próżni, ale obecnie wylądowałbym wraz, ze Stanza na jego macierzystej planecie, której przemili gospodarze mieliby jeszcze do dyspozycji pięćdziesiąt dziewięć minut i trzydzieści sekund, żeby się z nami rozprawić. Niczego nie byliby już w stanie zmienić, lecz jeśli ich charakterystyka, jaką przedstawił Amosjan, nie odbiegała zbytnio od prawdy, wykorzystaliby te minuty tak, że lepiej o tym nie myśleć. Na szczęście, przy całej swej technice, której zawdzięczali nieograniczoną niemal swobodę manewrowania przestrzenią i czasem, nie odgadli, co zrobił Blane. Przegapili sposobność. Wymknąłem im się po raz drugi i ostatni. Więcej okazji nie będzie. -
Spojrzałem za siebie. Kryształowy pocisk zmalał do. rozmiarów wbitego w ziemię odprysku szkła. Odniosłem też wrażenie, że odrobinkę przechylił się na bok. No, cóż. Może się pomyliłem. Może nie będzie stać tutaj wiecznie. Wiatr wywieje pył spod jego podstawy i wtedy upadnie. Minie rok, tysiąc lub sto tysięcy lat, przylecą z Ziemi paleoplanetolodzy, zaczną przeczesywać pustynię, znajdą go… a ja będę milczał. Nie pisnę słówkiem.
— Linie Hagert — powiedziałem. — Wtedy będziesz milczał już od bardzo dawna. We wzorcu, który podniosłeś do początków wszechświata, nie było nic, co takim jak ty istotom mogłoby zapewnić nieśmiertelność. Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć.
Poczułem pragnienie. Pochwyciłem wargami ustnik i lekko naciskając go zębami, uruchomiłem podajniczek. Pociągnąłem kilka łyków odżywczego płynu, wyprostowałem się, pokiwałem głową, jakby przyznając sobie rację, po czym ruszyłem w dalszą drogę.