Выбрать главу

— Nie, to nie — mruknąłem, ruszając w dalszą drogę. — Nie będę-się napraszał. Zawsze przecież byłem nieśmiały i delikatny. Niech sobie śpią…

Kilka minut później wyszedłem na rozległy, kwadratowy plac, pośrodku którego stał okazały, sześcienny gmach zwieńczony ażurowymi lustrami radiolatarni i wysokimi, rozwidlającymi się w górze pęczkami wysmukłych prętów. Anteny. A więc nie pomyliłem się. Miasto było tylko kosmiczną pracownią.

Okrążyłem plac, odnalazłem po przeciwnej stronie przedłużenie ulicy, którą szedłem dotychczas, i nie przystając ani na chwilę, tym samym równym krokiem zacząłem oddalać się od centrum. Zapewne całe osiedle postawiono na planie kwadratu. Najpierw założono ośrodek badawczy, a potem opasano go mieszkaniami. Dla kogo? No cóż, w każdym razie dla istot przynajmniej w swym zewnętrznym kształcie podobnych do ludzi. Świadczyły o tym rozmiary domów i drzwi, szerokość chodników i wysokość okien. A może byli tu po prostu badacze z Ziemi? Może w naszej obecnie obowiązującej przeszłości podejmowaliśmy już dalekie wyprawy, zakładali podobne białe miasta i zostawiali je potem nietknięte, jakby z ukłonem pod adresem ewentualnych przyszłych mieszkańców?

Uśmiechnąłem się. Tak mógłby powiedzieć Amosjan… oczywiście dawny Amosjan, ten, którego znałem dostatecznie dobrze, by mieć prawo zgadywać, co mógłby powiedzieć, a czego nie. Będzie mi go brakowało…

Przystanąłem, otarłem pot z czoła i spojrzałem przed siebie. Już dawno zauważyłem, że horyzont łączy się z niebem dziwnie wysoko i jakby coraz bliżej. Musiałem nieźle zadzierać głowę, chcąc odnaleźć nad sobą owe niemal niedostrzegalne pasemko mgły, stanowiące granicę lądu. Teraz nagle odkryłem, że to, co brałem dotąd za dalszą część pustyni, rozpościerającą się za miastem, było powierzchnią morza. Przybysze osiedlili się nad morzem. Jakież to naturalne… Oczywiście, potrzebowali wody. Morze stanowiło interesujący obszar badawczy. Ułatwiało transport. Ale czy niezależnie od tych praktycznych względów po prostu nie lubili patrzeć na fale? A teraz, kto wie, może bawią właśnie na urlopie, nad jakimś swoim szumiącym Pacyfikiem…

Zacząłem znowu iść, bezwiednie przyśpieszając kroku, aż nagle zobaczyłem morze zupełnie blisko. Domy rozbiegały się w lewo i w prawo, a dokładnie na wprost mnie wyrósł niewielki płaski budyneczek nakryty srebrnobiałym dachem, który błyszczał w słońcu jak świeżo zlany wodą. Do wnętrza pawilonu wiodły szerokie, otwarte na oścież drzwi, naprzeciw których znajdowały się drugie, wychodzące wprost na keję. Znalazłszy się w środku stwierdziłem, że ten lśniący dach jest przezroczysty jak najcieńsze szkło. Równocześnie jednak rzucał jakiś dziwny cień, zapewniający schronienie przed palącymi promieniami słońca. Przeszedłem przez cały pawilon, minąłem nabrzeże i wkroczyłem na krótkie molo, wyłożone tym samym tworzywem, co nawierzchnia ulic. Dotarłem do samego zaokrąglonego cypla i wtedy dopiero usiadłem, tak samo jak pierwszego wieczoru po przylocie do Aitheropolu, z nogami luźno zwieszonymi nad wodą. Przechyliłem się do tyłu, oparłem na wyciągniętych rękach i spojrzałem na morze.

Nie było żadnych fal. Absolutnie żadnych. Jak okiem sięgnąć gładka, matowa płyta, pozbawiona najdrobniejszych bodaj zmarszczek. Wszystkie morza, jakie widziałem w życiu, posyłały w stronę lądu. swój specyficzny, pachnący oddech. To morze nie oddychało. Posiedziałem parę minut, po czym wstałem. Woda była ciemnoniebieska, zmętniała i w swojej martwocie przypominała brudną sadzawkę, ściętą lodem przy bezwietrznej pogodzie. Nawet gdyby to miasto za mną stanęło teraz w ogniu, nie przyszłoby mi na myśl szukać w niej ochłody.

Odwróciłem się i powoli, noga za nogą, wróciłem do budyneczku na nabrzeżu. Tam był przynajmniej cień, jeśli już, wobec zupełnego bezruchu powietrza, i otwarte na przestrzał drzwi nie obiecywały orzeźwiającego przeciągu.

Znalazłszy się w pawilonie, zacząłem szukać jakiejś deski czy skrzynki, na której mógłbym wygodnie usiąść. W pewnym momencie mój wzrok padł na osobliwego kształtu wąski, wysoki stolik, umieszczony w rogu, pod ścianą zamykającą budynek od strony miasta. Nie potrafiłbym powiedzieć, dlaczego ten widok przykuł moją uwagę i sprawił, że na chwilę wstrzymałem oddech. Może od razu dostrzegłem grę kolorów, tak niezwykłych w tym królestwie idealnej bieli, ale wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Szedłem jak zahipnotyzowany, nie myśląc o niczym i bezwiednie starając się stąpać jak najciszej, chociaż także i tu moje kroki nie budziły najsłabszego echa. Dopiero kiedy byłem już całkiem blisko, uprzytomniłem sobie, że ze stolika mrugają na mnie pastelowe lampki.

Stanąłem. Obok lampek wprawiono w matową, lekko skośną płytę wypukły prostokąt z dziewięcioma przyciskami, na których widniały cyfry o prostym, a jednak niepowtarzalnym rysunku. Nie mogłem się mylić, tak jak nie pomyliłby się autentyczny bibliofil odnalazłszy tekst złożony czcionką, używaną niegdyś przez jednego jedynego drukarza. Zresztą któż jak nie oni posłużyłby się tutaj ziemskimi cyframi? Bo przecież ani przez chwilę nie traktowałem poważnie przypuszczenia, że to ludzie zapędzili się kiedyś tak daleko.

Maleńki pulpit sterowniczy szkoleniowych programów holowi-zyjnych, zdobiący biurko w „kąciku mieszkalnym”. Podziemny ośrodek. Stanza.

Tuż koło stolika, w pełnym świetle przepuszczanym przez srebrno-szklany daszek, leżały trzy granatowe peleryny.

— Brakuje kartki: „Z najlepszymiżyczeniami od Boba” — powiedziałem chrapliwym i cienkim głosem. Odchrząknąłem. — Brakuje także innych rzeczy. Owalnej czapeczki z długim, śmiesznym daszkiem, furażerki z opuszczonymi klapkami, a także rozciągniętej, wełnianej pończochy.

Podniosłem wszystkie trzy peleryny i przerzuciłem je sobie.przez ramię.

— Pozdrowienia od Pana Boga, Bob — mówiłem dalej, patrząc w gwiazdki, migające na zaimprowizowanym pulpicie. — Stwórcy, którego sam stworzyłeś — dodałem z uśmiechem. — Dzisiaj nie będę już ruszał tych klawiszy. Skończyłem szkołę, prawda? A w każdym razie mam właśnie wakacje. Poza tym nie wiem, czy te lampki świecą dla mnie, czy dla ciebie. Może świadczą o pracy jakiegoś nadajnika czy urządzenia, które prowadzi was teraz przez czasy i przestrzenie do waszej, już pięknej i pogodnej, ojczyzny? Staliście przecież obok siebie, tutaj, gdzie teraz ja.

Ale w takim razie moje lądowanie na tym właśnie globie nie było przypadkowe, jak myślałem. Czemu nie zostawiliście mi żadnej wskazówki? Czy też wszystko, co chcieliście mi powiedzieć, mówią za was te lampeczki? Niestety, Bob, nie znam ich języka. Umiałem tylko naciskać guziki i patrzeć w ekrany, na których raz jeszcze rodził się świat. W tym momencie z zewnątrz dobiegł jakiś przyciszony dźwięk,

Nie oczekiwałem gości, ale mimo woli zacząłem nasłuchiwać, nie odrywając na razie oczu od tych światełek, mrugających tak dobrodusznie, jakby chciały mi dać do zrozumienia, że nie powinienem zrażać się własną niewiedzą, bo różnice między rozumnymi istotami są doprawdy nieistotne wobec łączącej ich ciekawości i niecierpliwości.

Nad przezroczystym dachem przemknął cień. Odczekałem chwilę, a następnie podszedłem do drzwi i ostrożnie wystawiłem na zewnątrz głowę. Nic się nie zmieniło. Miasto stało jak dekoracja do filmu, którego w końcu nie nakręcono, zbyt schludne, zbyt regularne i zamknięte jak opuszczone magazyny. W powietrzu, na lądzie, w wodzie nadal ani śladu życia lub choćby najbardziej leniwego ruchu. A więc przywidzenie?